sobota, 7 kwietnia 2012

2012.03.28 - 04.07 - Andamany


Z wielką ulgą i radością wystartowaliśmy ze śmierdzącego Madrasu w stronę tropikalnego raju jakim są Wyspy Andamańskie. Po przylocie do Port Blair, zaraz po opuszczeniu samolotu, zostaliśmy zaproszeni do odprawy paszportowej, gdzie po wypełnieniu kilku formularzy otrzymaliśmy 30 dniowy permit na przebywanie na wyspach. Z lotniska popędziliśmy do portu złapać prom o 14 na wyspę Havelock. Udało się, ale nie bez przeszkód. Do portu przyjechaliśmy ok 13 i od razu poszliśmy kupić bilet. Zasada pracy okienek biletowych była chyba podpatrzona z jednego z filmów Barei. Okienek było sporo, bo aż pięć, z tym, że pierwsze miało akurat przerwę na lunch. Normalnie nie powinno to stanowić problemu, bo przecież pozostały jeszcze cztery, ale nic bardziej mylnego, bo żeby kupić bilet w dowolnym z pozostałych okienek trzeba było wypełnić formularz zakupu biletu, a te wydawali tylko w pierwszym okienku, które, jak już wspomniałem, było zamknięte z powodu przerwy na lunch.. Na początku grzecznie prosiliśmy, aby któraś z pań przeszła się do pierwszego okienka i wydała parę formularzy żebyśmy mogli kupić bilety, ale panie nie były skore do współpracy. Dopiero kiedy zebrała się dość spora grupka zdenerwowanych białych turystów, któraś z pań nie wytrzymała presji i wydała formularze z pierwszego okienka. Ostatecznie udało się nam kupić upragnione bilety i zdążyliśmy na ostatni tego dnia prom na wyspę Havelock.

Havelock

Po 2,5 godzinnym rejsie dotarliśmy na wyspę i na dzień dobry zaproszono nas do budki policjantów, którzy poprosili o paszporty i permity, po czym przepisali dane takie jak: imona, nazwiska, data wydania paszportu, data ważności, organ wydający, numer wizy, data ważności wizy, organ wydający, numer permitu, data wydania permitu, data ważności permitu. Trochę to zajęło, bo przepisywali to do 2 różnych zeszytów, a na koniec kazali jeszcze wpisać swoje adresy zameldowania, numery telefonów i adresy mailowe... Na szczęście na naszym promie nie było aż tak dużo białych, więc kolejka nie była długa i po 20 minutach mogliśmy wkroczyć na wyspę.

Znaleźliśmy całkiem przyzwoity pokój za przystępną cenę 20 zł za dobę. Zostawiliśmy graty i ruszyliśmy na wcześniej umówione spotkanie z polską parką, na której bloga napatoczyliśmy się na necie (www.wielkawloczega.com). Magda i Wojtek, po rzuceniu pracy i sprzedaniu wszystkiego co im nie było potrzebne w podróży, ruszyli w 3-4 letnią podróż dookoła świata.

plaża w pobliżu naszego resortu

Następny dzień spędziliśmy na snorklowaniu na Elephan Beach – plaża, do której można się dostać tylko na piechotę robiąc pół godzinny trek przez dżunglę. Wieczorem zaklepaliśmy sobie nurkowanie w jednym z wielu ośrodków organizujących wypady nurkowe po okolicy.
Kolejne trzy dni spędziliśmy bardzo intensywnie na nurkowaniu. Codziennie musieliśmy wstawać parę minut po 6, żeby zdążyć na wypłynięcie łodzi. W ciągu dnia zaliczaliśmy dwa zejścia pod wodę. Nasza ekipa całkiem dobrze potrafiła dysponować powietrzem, więc każde nurkowanie trwało blisko godzinę. Wszystkie zejścia były bardzo udane, ale drugiego dnia warunki były wyjątkowo dobre. Widoczność dochodziła do 25 m, a miejsce w którym nurkowaliśmy było bardzo bogate w ryby i rafę. Z nurkowań wracaliśmy zazwyczaj między 15-16, a wieczory umilaliśmy sobie ucztami w lokalnej małej knajpie prowadzonej przez pogodnego gościa o imieniu Swappan.

Swappan w swoim królestwie

jak widać Polacy już tu byli

z prostej kuchni niesamowite przysmaki 

świeża baracuda mniam!

raz nawet szarpneliśmy się na homara, było warto!


Jednego wieczoru załapaliśmy się na lokalny festiwal, gdzie dzieciaki w przebraniach tańczyły tradycyjne i nowoczesne tańce. Dzieciaki na widowni były zahipnotyzowane widowiskiem :)













W przedostatni dzień na Havelocku próbowaliśmy zrobić trecking przez dżunglę z plaży numer 7 na Elephant Beach (podobno się da). Ruszyliśmy plażą na północ, a gdy dotarliśmy do jej końca, poszliśmy wydeptaną ścieżką w dżunglę. Niestety po przejściu paruset metrów ścieżka rozdzielała się, ale nie zrażeni skręciliśmy tak jak podpowiadał nam kompas. Po kolejnych paruset metrach znowu ścieżka się rozdzielała, zatem znowu podążyliśmy za kompasem. Niestety dalej rozgałęzień było więcej, a parę razy ścieżka kończyła się gęstą dżunglą i bez maczety nie dało rady iść dalej, więc wracaliśmy do ostatniego rozgałęzienia i próbowaliśmy drugiej odnogi. Po prawie dwóch godzinach błądzenia daliśmy za wygraną i wróciliśmy na plażę numer 7, gdzie spędziliśmy resztę dnia na taplaniu się w gorącej wodzie i rzucaniu frisbee. Zaraz przed zachodem słońca, zanim zdążyliśmy opuścić plażę, załapaliśmy się na chłodną ulewę. Przyjemna odmiana po parunastu dniach w ogromnym upale.


Beach no 7, okrzyknięta najładniejszą plażą roku 2011, trudno się z tym nie zgodzić
woda w morzu była tak czyta, że miało się wrażenie pływania w basenie

Ostatniego dnia z samego rana wybrałem się kupić bilety na prom o 14 na wyspę Neil's Island. Tutaj oczywiście zasady kupowania biletu były zupełnie inne niż w Port Blair, jedyne co było takie samo to zamieszanie :) Na Havelocku aby kupić bilet trzeba mieć kopię permitu, orginał permitu i paszport, o czym poinformowali mnie inni biali stojący w kolejce, bo oczywiście nikt nie raczył tego nigdzie wypisać. Na szczęście byłem dosyć wcześnie, bo parę minut po 8, a biuro sprzedaży biletów jest otwarte między 9 a 11 (to też jest informacja przekazywana z ust do ust). Załatwiłem kopię permitu, nie bez trudu dorwałem formularz zakupu biletu i ustawiłem się grzecznie w kolejce. Okienka są dwa, ja wybrałem to z lewej strony, byłem czwarty, więc całkiem nieźle. Gdy wybiła 9, otworzyli obydwa okienka i pan w prawym okienku rozpoczął sprzedaż biletów, a pan w lewym oznajmił, że dzisiaj lewe okienko będzie otwarte od 10.Razem z innymi przeszliśmy na koniec kolejki do prawego okienka. Jednak ok 9:30 pan z lewego okienka zaczął sprzedaż biletów, a kilkunastu Hindusów, którzy nie wiedzieć czemu kręcili się koło tego okienka cały czas, rzuciło się i skutecznie zablokowało lewe okienko. Koniec końców, udało mi się dorwać bilety na Neila, zajęło to 2,5 godziny (godzinę dłużej niż trwa podróż) ale ważne, że się udało :)


Neil's Island

Neil's Island to mała wysepka, której obwód liczy sobie całe 20 km. Jak to bywa na takich małych, tropikalnych wyspach, życie płynie tutaj bardzo wolno. Nikt się nigdzie nie spieszy, wszyscy są wyluzowani. No prawie wszyscy, wyjątkiem są biali turyści, którzy są lekko zdenerwowani, gdyż na wyspie skończyło się piwo i najbliższą dostawę zapowiadają za 3 dni, czyli już po naszym wyjeździe. :/:/:/..

 nasza chatka z bambusa za całe 20 zł na dobę


Poza brakiem piwa, na mnie spadła jeszcze jedna plaga – zatrucie pokarmowe, znowu... Tym razem było trochę gorzej, bo doszło jeszcze dość silne osłabienie i przez pół dnia nie mogłem się zwlec z łóżka. Jednak coca cola zdziałała cuda i po godzinie 15 udało mi się wstać z wyra i ruszyć na spokojny spacer po plaży. Po godzinie nawet się rozruszałem i wskoczyłem do wody, a potem rzucaliśmy frisbee, więc nie było już tak źle. Zostaliśmy na plaży do zachodu słońca.



Następnego dnia czułem się już całkiem nieźle, ale żołądek i tak bolał. Postanowiłem się tym za bardzo nie przejmować i poszliśmy wypożyczyć dwa rowery. Po przejrzeniu 15 rowerów jakimi dysponował nasz ośrodek wybraliśmy dwa, które w miarę nadawały się do jazdy, tzn. miały siodełka, trochę powietrza w oponach, koła były w całkiem proste, suport tylko trochę przeskakiwał, a jak się nacisnęło hamulce to rower zwalniał o drobinę szybciej niż puszczony luzem :) To, że były na nas kilka rozmiarów za małe musieliśmy zaakceptować z góry. Mimo wszystko za pomocą tych cudów lokalnej techniki udało nam się zjeździć wszystkie drogi na wyspie i zobaczyć wszystkie plaże. I zrobiliśmy to w ciągu połowy dnia...
Gdy wracaliśmy z ostatniej drogi, zaczęliśmy się zastanawiać nad atrakcjami, które wypełnią resztę dnia (było przed południem – wystartowaliśmy na rowerach bardzo wcześnie, żeby zdążyć przed największym upałem) ale rozwiązanie pojawiło się samo - trafiliśmy na lokalny festiwal. Był to pochód, w którym w otoczeniu tłumu szło kilkunastu męczenników. Męczyli się tak, ponieważ rok wcześniej modlili się do boga o spełnienie życzenia, na ich nieszczęście bóg wysłuchał ich modłów i spełnił ich życzenia. Teraz, w nagrodę, musieli poprzebijać sobie policzki oraz języki i uczestnicząc w pochodzie podziękować bogu za spełnienie prośby. „Uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać” :) Po godzinie chodzenia po okolicznych drogach tłum dotarł do największej świątyni, gdzie męczennicy w nagrodę za swoje trudy mogli przejść po rozżarzonym węglu, co nie bez zachęty w postaci wrzasków i szturchnięć, uczynili.


 



 ten dziadek to lepszy wariat jest

 krzyczy

 tańczy

modli się

i po węglu też biega :)

Przedostatni dzień spędziliśmy na wyprawie po dnie morza do Natural Bridge – formacji skalnej w postać łuku oraz na snorklingu i rzucaniu frisbee (jesteśmy w tym coraz lepsi :).







Następnego dnia rano wskoczyliśmy na prom do Port Blair. Jak zwykle była papierkowa robota z przepisywaniem wszystkich możliwych informacji z permitów i paszportów, a potem oczekiwanie na spóźniony prom. Umilaliśmy sobie czas podziwianiem widoków i smakowaniem kokosów.

 w drodze na prom







 Capek w oczekiwaniu na prom




Podsumowując, Andamany są niezwykle urokliwym archipelagiem wysepek, które z pewnością warto zobaczyć, ale chyba odrobinę przeliczyliśmy się z ilością czasu – byliśmy tu łącznie 10 dni i nawet Kasia, która uwielbia plaże i tropikalny klimat, powiedziała, że pod koniec już robiło się trochę nudnawo :) Poza nurkowaniem jedyną atrakcją w zasięgu ręki jest plaża, a ile można na niej się wylegiwać?
W każdym razie wypoczęliśmy, ponurkowaliśmy, posmakowaliśmy świeżych rybek, porzucaliśmy frisbee i naładowaliśmy baterie do pełna :) Teraz jeszcze tylko przeżyć Kalkutę, zaliczyć rytualne mycie o świcie w Gangesie w Varanasi i już jesteśmy w Nepalu... nie mogę się doczekać!!



Jeszcze kilka zdjęć niżej, a reszta w galeriach na picassie (trzeba kliknąć w miniaturki po prawej stronie strony)!