Z wielką ulgą i
radością wystartowaliśmy ze śmierdzącego Madrasu w stronę
tropikalnego raju jakim są Wyspy Andamańskie. Po przylocie do Port
Blair, zaraz po opuszczeniu samolotu, zostaliśmy zaproszeni do
odprawy paszportowej, gdzie po wypełnieniu kilku formularzy
otrzymaliśmy 30 dniowy permit na przebywanie na wyspach. Z lotniska
popędziliśmy do portu złapać prom o 14 na wyspę Havelock. Udało
się, ale nie bez przeszkód. Do portu przyjechaliśmy ok 13 i od
razu poszliśmy kupić bilet. Zasada pracy okienek biletowych była
chyba podpatrzona z jednego z filmów Barei. Okienek było sporo, bo
aż pięć, z tym, że pierwsze miało akurat przerwę na lunch.
Normalnie nie powinno to stanowić problemu, bo przecież pozostały
jeszcze cztery, ale nic bardziej mylnego, bo żeby kupić bilet w
dowolnym z pozostałych okienek trzeba było wypełnić formularz
zakupu biletu, a te wydawali tylko w pierwszym okienku, które, jak
już wspomniałem, było zamknięte z powodu przerwy na lunch.. Na
początku grzecznie prosiliśmy, aby któraś z pań przeszła się
do pierwszego okienka i wydała parę formularzy żebyśmy mogli
kupić bilety, ale panie nie były skore do współpracy. Dopiero
kiedy zebrała się dość spora grupka zdenerwowanych białych
turystów, któraś z pań nie wytrzymała presji i wydała
formularze z pierwszego okienka. Ostatecznie udało się nam kupić
upragnione bilety i zdążyliśmy na ostatni tego dnia prom na wyspę
Havelock.
Havelock
Po 2,5 godzinnym rejsie
dotarliśmy na wyspę i na dzień dobry zaproszono nas do budki
policjantów, którzy poprosili o paszporty i permity, po czym
przepisali dane takie jak: imona, nazwiska, data wydania paszportu,
data ważności, organ wydający, numer wizy, data ważności wizy,
organ wydający, numer permitu, data wydania permitu, data ważności
permitu. Trochę to zajęło, bo przepisywali to do 2 różnych
zeszytów, a na koniec kazali jeszcze wpisać swoje adresy
zameldowania, numery telefonów i adresy mailowe... Na szczęście na
naszym promie nie było aż tak dużo białych, więc kolejka nie
była długa i po 20 minutach mogliśmy wkroczyć na wyspę.
Znaleźliśmy całkiem
przyzwoity pokój za przystępną cenę 20 zł za dobę. Zostawiliśmy
graty i ruszyliśmy na wcześniej umówione spotkanie z polską
parką, na której bloga napatoczyliśmy się na necie
(www.wielkawloczega.com).
Magda i Wojtek, po rzuceniu pracy i sprzedaniu wszystkiego co im nie
było potrzebne w podróży, ruszyli w 3-4 letnią podróż dookoła
świata.
plaża w pobliżu naszego resortu
Następny dzień
spędziliśmy na snorklowaniu na Elephan Beach – plaża, do której
można się dostać tylko na piechotę robiąc pół godzinny trek
przez dżunglę. Wieczorem zaklepaliśmy sobie nurkowanie w jednym z
wielu ośrodków organizujących wypady nurkowe po okolicy.
Kolejne trzy dni
spędziliśmy bardzo intensywnie na nurkowaniu. Codziennie musieliśmy
wstawać parę minut po 6, żeby zdążyć na wypłynięcie łodzi. W
ciągu dnia zaliczaliśmy dwa zejścia pod wodę. Nasza ekipa całkiem
dobrze potrafiła dysponować powietrzem, więc każde nurkowanie
trwało blisko godzinę. Wszystkie zejścia były bardzo udane, ale
drugiego dnia warunki były wyjątkowo dobre. Widoczność dochodziła
do 25 m, a miejsce w którym nurkowaliśmy było bardzo bogate w ryby
i rafę. Z nurkowań wracaliśmy zazwyczaj między 15-16, a wieczory
umilaliśmy sobie ucztami w lokalnej małej knajpie prowadzonej przez
pogodnego gościa o imieniu Swappan.
Swappan w swoim królestwie
jak widać Polacy już tu byli
z prostej kuchni niesamowite przysmaki
świeża baracuda mniam!
raz nawet szarpneliśmy się na homara, było warto!
Jednego wieczoru załapaliśmy
się na lokalny festiwal, gdzie dzieciaki w przebraniach tańczyły
tradycyjne i nowoczesne tańce. Dzieciaki na widowni były zahipnotyzowane widowiskiem :)
W przedostatni dzień na
Havelocku próbowaliśmy zrobić trecking przez dżunglę z plaży
numer 7 na Elephant Beach (podobno się da). Ruszyliśmy plażą na
północ, a gdy dotarliśmy do jej końca, poszliśmy wydeptaną
ścieżką w dżunglę. Niestety po przejściu paruset metrów
ścieżka rozdzielała się, ale nie zrażeni skręciliśmy tak jak
podpowiadał nam kompas. Po kolejnych paruset metrach znowu ścieżka
się rozdzielała, zatem znowu podążyliśmy za kompasem. Niestety
dalej rozgałęzień było więcej, a parę razy ścieżka kończyła
się gęstą dżunglą i bez maczety nie dało rady iść dalej, więc
wracaliśmy do ostatniego rozgałęzienia i próbowaliśmy drugiej
odnogi. Po prawie dwóch godzinach błądzenia daliśmy za wygraną i
wróciliśmy na plażę numer 7, gdzie spędziliśmy resztę dnia na
taplaniu się w gorącej wodzie i rzucaniu frisbee. Zaraz przed
zachodem słońca, zanim zdążyliśmy opuścić plażę, załapaliśmy
się na chłodną ulewę. Przyjemna odmiana po parunastu dniach w
ogromnym upale.
Beach no 7, okrzyknięta najładniejszą plażą roku 2011, trudno się z tym nie zgodzić
woda w morzu była tak czyta, że miało się wrażenie pływania w basenie
Ostatniego dnia z samego
rana wybrałem się kupić bilety na prom o 14 na wyspę Neil's
Island. Tutaj oczywiście zasady kupowania biletu były zupełnie
inne niż w Port Blair, jedyne co było takie samo to zamieszanie :)
Na Havelocku aby kupić bilet trzeba mieć kopię permitu, orginał
permitu i paszport, o czym poinformowali mnie inni biali stojący w
kolejce, bo oczywiście nikt nie raczył tego nigdzie wypisać. Na
szczęście byłem dosyć wcześnie, bo parę minut po 8, a biuro
sprzedaży biletów jest otwarte między 9 a 11 (to też jest
informacja przekazywana z ust do ust). Załatwiłem kopię permitu,
nie bez trudu dorwałem formularz zakupu biletu i ustawiłem się
grzecznie w kolejce. Okienka są dwa, ja wybrałem to z lewej strony,
byłem czwarty, więc całkiem nieźle. Gdy wybiła 9, otworzyli
obydwa okienka i pan w prawym okienku rozpoczął sprzedaż biletów,
a pan w lewym oznajmił, że dzisiaj lewe okienko będzie otwarte od
10.Razem z innymi przeszliśmy na koniec kolejki do prawego okienka.
Jednak ok 9:30 pan z lewego okienka zaczął sprzedaż biletów, a
kilkunastu Hindusów, którzy nie wiedzieć czemu kręcili się koło
tego okienka cały czas, rzuciło się i skutecznie zablokowało
lewe okienko. Koniec końców, udało mi się dorwać bilety na
Neila, zajęło to 2,5 godziny (godzinę dłużej niż trwa podróż)
ale ważne, że się udało :)
Neil's Island
Neil's Island to mała
wysepka, której obwód liczy sobie całe 20 km. Jak to bywa na
takich małych, tropikalnych wyspach, życie płynie tutaj bardzo
wolno. Nikt się nigdzie nie spieszy, wszyscy są wyluzowani. No
prawie wszyscy, wyjątkiem są biali turyści, którzy są lekko
zdenerwowani, gdyż na wyspie skończyło się piwo i najbliższą
dostawę zapowiadają za 3 dni, czyli już po naszym wyjeździe.
:/:/:/..
nasza chatka z bambusa za całe 20 zł na dobę
Poza brakiem piwa, na
mnie spadła jeszcze jedna plaga – zatrucie pokarmowe, znowu... Tym
razem było trochę gorzej, bo doszło jeszcze dość silne
osłabienie i przez pół dnia nie mogłem się zwlec z łóżka.
Jednak coca cola zdziałała cuda i po godzinie 15 udało mi się
wstać z wyra i ruszyć na spokojny spacer po plaży. Po godzinie
nawet się rozruszałem i wskoczyłem do wody, a potem rzucaliśmy
frisbee, więc nie było już tak źle. Zostaliśmy na plaży do zachodu słońca.
Następnego dnia czułem
się już całkiem nieźle, ale żołądek i tak bolał. Postanowiłem
się tym za bardzo nie przejmować i poszliśmy wypożyczyć dwa
rowery. Po przejrzeniu 15 rowerów jakimi dysponował nasz ośrodek
wybraliśmy dwa, które w miarę nadawały się do jazdy, tzn. miały
siodełka, trochę powietrza w oponach, koła były w całkiem
proste, suport tylko trochę przeskakiwał, a jak się nacisnęło
hamulce to rower zwalniał o drobinę szybciej niż puszczony luzem
:) To, że były na nas kilka rozmiarów za małe musieliśmy
zaakceptować z góry. Mimo wszystko za pomocą tych cudów lokalnej
techniki udało nam się zjeździć wszystkie drogi na wyspie i
zobaczyć wszystkie plaże. I zrobiliśmy to w ciągu połowy dnia...
Gdy wracaliśmy z
ostatniej drogi, zaczęliśmy się zastanawiać nad atrakcjami, które
wypełnią resztę dnia (było przed południem – wystartowaliśmy
na rowerach bardzo wcześnie, żeby zdążyć przed największym
upałem) ale rozwiązanie pojawiło się samo - trafiliśmy na
lokalny festiwal. Był to pochód, w którym w otoczeniu tłumu szło
kilkunastu męczenników. Męczyli się tak, ponieważ rok wcześniej
modlili się do boga o spełnienie życzenia, na ich nieszczęście
bóg wysłuchał ich modłów i spełnił ich życzenia. Teraz, w
nagrodę, musieli poprzebijać sobie policzki oraz języki i
uczestnicząc w pochodzie podziękować bogu za spełnienie prośby.
„Uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać” :) Po godzinie
chodzenia po okolicznych drogach tłum dotarł do największej
świątyni, gdzie męczennicy w nagrodę za swoje trudy mogli przejść
po rozżarzonym węglu, co nie bez zachęty w postaci wrzasków i
szturchnięć, uczynili.
ten dziadek to lepszy wariat jest
krzyczy
tańczy
modli się
i po węglu też biega :)
Przedostatni dzień
spędziliśmy na wyprawie po dnie morza do Natural Bridge –
formacji skalnej w postać łuku oraz na snorklingu i rzucaniu
frisbee (jesteśmy w tym coraz lepsi :).
Następnego dnia rano
wskoczyliśmy na prom do Port Blair. Jak zwykle była papierkowa
robota z przepisywaniem wszystkich możliwych informacji z permitów
i paszportów, a potem oczekiwanie na spóźniony prom. Umilaliśmy
sobie czas podziwianiem widoków i smakowaniem kokosów.
w drodze na prom
Capek w oczekiwaniu na prom
Podsumowując, Andamany
są niezwykle urokliwym archipelagiem wysepek, które z pewnością
warto zobaczyć, ale chyba odrobinę przeliczyliśmy się z ilością
czasu – byliśmy tu łącznie 10 dni i nawet Kasia, która uwielbia
plaże i tropikalny klimat, powiedziała, że pod koniec już robiło
się trochę nudnawo :) Poza nurkowaniem jedyną atrakcją w zasięgu
ręki jest plaża, a ile można na niej się wylegiwać?
W każdym razie
wypoczęliśmy, ponurkowaliśmy, posmakowaliśmy świeżych rybek,
porzucaliśmy frisbee i naładowaliśmy baterie do pełna :) Teraz
jeszcze tylko przeżyć Kalkutę, zaliczyć rytualne mycie o świcie
w Gangesie w Varanasi i już jesteśmy w Nepalu... nie mogę się
doczekać!!
Jeszcze kilka zdjęć niżej, a reszta w galeriach na picassie (trzeba kliknąć w miniaturki po prawej stronie strony)!