Z internetem w Indiach jest dość krucho, więc mamy spore opóźnienia w publikowaniu wpisów, ale już nadrabiamy braki.
Periyar
Wildlife Sanctuary
Z serii: za
wszelką cenę unikajcie organizowanych przez Hindusów wycieczek i
nie ufajcie Lonely Planet....
Zaplanowaliśmy,
że w położonym na samym południ Indii rejonie Kerala zostaniemy
ok tygodnia, przed wylotem na Andaman Islands. Dysponując sporą
ilością czasu, analizowaliśmy przewodnik poszukując ciekawego
miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić kilka dni. Zachęceni
entuzjastycznymi i malowniczym opisami dzikiej przyrody
zamieszczonymi w Lonely Planet zdecydowaliśmy się wyruszyć do
jednego z rezerwatów położonego ok. 200 km na zachód od wybrzeży
Kerali Parku Narodowego Periyar.
Do Periyar
Wildlife Sanctuary dotarliśmy późnym wieczorem. Kiedy tylko
wysiedliśmy z autobusu doskoczył do nas Hindus proponując super
kwaterki za niewielką cenę. Byliśmy nieco sceptycznie nastawieni,
ale mimo wszystko postanowiliśmy podjechać z naganiaczem i obadać
pokoje. Opłaciło się! Kwaterki okazały się być nowiuteńkimi,
czyściutkimi pokojami z tarasem i hamakami za ok. 15 PLN od osoby.
Do tej pory zdecydowanie najlepsze zakwaterowanie w Indiach. W
związku z tym, że byliśmy pierwszymi klientami hostelu do którego
skierował nas naganiacz, właściciel postanowił zorganizować
imprezę z okazji otwarcia. Był grill, były kurczaki i ryby, było
piwo, była hinduska whiskey, było paru turystów i lokalesów, było
miło :)
Następnego
dnia rano udaliśmy się do biura organizującego wycieczki do
rezerwatu i od razu pierwsza negatywna niespodzianka. Ceny wycieczek
figurujące w cennikach wszystkich lokalnych agencji turystycznych
były bardzo wygórowane. Okazało się, że między agencjami nie ma
wolnej konkurencji ani też nawet zmowy cenowej, co byłoby w tej
sytuacji najbardziej prawdopodobne. Problem polegała na tym, że
lokalny komunistyczny rząd regionu Kerala ustalił ceny dla
obcokrajowców na takim, a nie innym poziomie i koniec! Trzeba słono
płacić za wycieczki albo siedzieć w hotelu:/ (ponieważ po parku
narodowym nie można chodzić bez przewodnika.)
Dla
przykładu 1,5 dniowy trecking z noclegiem w namiocie kosztował od
osoby 4000 rupi co w przeliczeniu daje jakieś 300 PLN + wejście do
parku dodatkowo płatne 300 rupi.
Cena dość
szokująca. Dla porównani Hindusi na lokalnych plantacjach herbaty
zarabiają 5000 rupi miesięcznie, więc daje to skalę porównawczą
jak bardzo wygórowane były ceny wycieczek.
Po ciężkiej
naradzie zdecydowaliśmy się w końcu na 1 wycieczkę – bamboo
rafting, mający trwać 1 dzień. Połączenie 5 godzinnego treckingu
z 3 godzinną wyprawą bambusową tratwą wzdłuż linii brzegowej
jeziora, gdzie istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo spotkania
stad dzikich zwierząt udających się do wodopoju.
Region
parku Periyar słynie również z plantacji przypraw i herbaty (a
treking miał się odbyć dopiero za 2 dni) dlatego też w
międzyczasie wypożyczyliśmy motor i spędziliśmy wolny czas
zwiedzając okolicę i podziwiając wzgórza porośnięte krzewami
herbaty i przypraw. Zwiedziliśmy otwartą dla turystów fabrykę
herbaty, z której część produkcji trafia do saszetek herbatki
znanej u nas pod marką Tetley oraz jedną z plantacji przypraw. Ta
druga wycieczka była szczególnie interesująca – właściciel
oprowadził nas po całym ogrodzie częstując różnymi przyprawami
i egzotycznymi owocami. Pod koniec ponad godzinnego spaceru oznajmił,
że właśnie siada z rodziną do lunchu i zaprasza nas abyśmy się
przyłączyli. Na lunch była, uwaga – wołowina ze świętej krowy
z ziemniakami :) Sos był bardzo smaczny, ale jeżeli chodzi o
wołowinę to Hindusi nie są ekspertami w przygotowaniu mięsnych
potraw i była ona gumowata. W każdym razie wciągnęliśmy
utęsknioną wołowinkę ze smakiem.
Po 2 dniach
tułaczki, z opuchniętymi od siedzenia na motorze tyłkami, w końcu
doczekaliśmy się naszego treku! Pobudka o 7 rano i zbiórka o 8 w
parku przy jeziorze, gdyż rano kiedy nie ma jeszcze upału istnieje
największa szansa na spotkanie zwierzaków. Byliśmy bardzo
pozytywnie nastawieni do tej wycieczki, jednak nasi Hinduscy
przewodnicy szybko wyprowadzili nas z błędu. Okazało się, że
informacje dotyczące treku opisane na broszurach informacyjnych nie
mają nic wspólnego z rzeczywistością. Treking zaczął się o
8.30 zamiast o 8.00, a zamiast płynąć bambusową tratwą i
podziwiać zwierzaki u wodopoju, cisnęliśmy jakieś 2 km do miejsca
gdzie panowie postanowili zacumować tratwy, po drodze robiąc 2
postoje: pierwszy po 30 min (no bo przecież biali turyści
potrzebują odpoczynku po 30 min spacerku), drugi na śniadanie
nieopodal jeziora (no bo przecież trzeba się posilić po ciężkim
45 min trecku i zjeść co nieco przed tym jak będziemy siedzieć na
tratwach). Kiedy w końcu wsiedliśmy na tratwy była godzina 10, żar
lał się z nieba, a przy wodopoju nie było już ani jednego
zwierzaka :( cały rejs tratwą odbył się w atmosferze ogólnego
zblazowania, a temperatura na szczerym słońcu wynosiła ok. 1 mln
stopni C. W końcu po ok. 50 minutach dopłynęliśmy do miejsca
gdzie według nas miał odbyć się docelowy trecking. Nic bardziej
mylnego panowie przewodnicy wyjęli matę, rozłożyli ją pod
drzewem i zagonili nas do cienia. Po upływie jakiś 30 min
zaczęliśmy się denerwować i zastanawiać o co do cholery chodzi?
A chodziło o to, że panowie przewodnicy w nosie mieli jakiś
trecking i woleli sobie spokojnie pospać na łodziach. Po ponad
godzinie Piotrek nie wytrzymał i zrobił im awanturę. Po całym
zajściu panowie łaskawie zwlekli dupy z tratw, zwołali gromadkę
turystów i wyruszyliśmy na pseudo treking, który w efekcie okazał
się strzałem w dziesiątkę, gdyż po 15 minutach natrafiliśmy na
stado słoni, które postanowiły przepłynąć jezioro. Coś
pięknego! Cała frustracja minęła i pomimo porażająco kiepskiej
organizacji całej wycieczki wróciliśmy do hotelu
usatysfakcjonowani. I przy okazji nauka na przyszłość – nigdy
więcej organizowanych przez Hindusów wycieczek!
Po powrocie
z jakże wyczerpującego trecku, ale ze zdjęciami słoni:) udaliśmy
się do miasteczka Kumili prosto do naszego zaprzyjaźnionego baru,
gdzie można było objeść się za jakieś 7 PLN i wypić drinka
taniej whiskey za 3 PLN za 60mln :) Nie omieszkaliśmy poprosić o
dolewkę, w efekcie czego wróciliśmy do pokoju zygzakiem:)
Do
ciekawszych momentów pobytu w Periyar Wildlife Sanctuary należy na
pewno zaliczyć kąpiel ze słoniem jaką zafundowaliśmy sobie
następnego dnia. Cała zabawa polegała na tym, że zamiast z
prysznica woda lała się z trąby słonia – a raczej tryskała z
impetem! Z kolei do naszych obowiązków należało umycie i
nakarmienie zwierzaka. Nasz słoń, tak jak zresztą każdy w
„stadninie” miał swojego Mistrza, którego grzecznie słuchał i
wypełniał zadane polecenia. Np. „podnieś lewą nogę”,
„podnieś prawą nogę”, „oblej turystę wodą z trąby” itd.
Podobno słonie są w stanie zapamiętać do 100 takich komend!
Ogarnięte zwierzaki!:)
Najpierw my umyliśmy słonia
a potem słoń umył mnie
i Piotrka
W ostatni
dzień, rzutem na taśmę byliśmy jeszcze na lekcji gotowania (a
raczej ja byłam bo Piotrek dotarł dopiero jak jedzenie było gotowe
– zresztą jak zwykle :). Przygotowywania dań hinduskiej kuchni
typowej dla regionu Kerala uczył nas Hindus i jego żona, oczywiście
zajęcia odbyły się u nich w domu. Szkółka gotowania okazała się
niezwykle pouczająca – w końcu zaczęliśmy mniej więcej się
orientować co zamawiamy i nauczyliśmy się rozróżniać, a nawet
robić ciapatę, parotę i nany (są to 3 podstawowe rodzaje placków
zamawianych do posiłków). Potem była degustacja pysznych dań, a
przygotowaliśmy ich ok. 10, więc wróciliśmy do pokoju z pełnymi
brzuchami, a wieczór obżarstwa należało zdecydowanie zaliczyć do
udanych!
Następnego
dnia rano nadeszła pora wyjazdu. Zapakowaliśmy więc plecaki i
opuściliśmy nasz przytulny pokoik w Kumily, żeby wyruszyć w
stronę Cochin, a następnie Madrasu.
Ale genialna zabawa ze sloniami!
OdpowiedzUsuń