sobota, 24 marca 2012

2012.03.19 - 20 - Kerala Backwaters


W trakcie zwiedzania świątyń i kamulców w Hampi natknęliśmy się na 3 osobową grupę Polaków – Elę, Sarę i Radka. Okazało się, że również planują pojechać do Kerali aby popływać tzw. Houseboatem po ogromnej sieci kanałów jaka tam przez lata powstała. Co więcej okazało się, że mają bilet na ten sam pociąg co my. Zastanawiałem się, czy zaproponować im połączenie sił i wypożyczenie większej łódki, ale obawiałem się, że możemy mieć różne podejścia i oczekiwania co do tego rejsu. Jednak jedna z nowych koleżanek szybko rozwiała moje obawy, gdy w tracie rozmowy o problemach żołądkowych wyciągnęła z torebki flaszkę Finlandii mówiąc, że to jej najlepszy sposób na zatrucia. Po tej akcji wiedziałem, że się dogadamy :)

Do Kochin dotarliśmy nocnym pociągiem ok 11 rano, zrobiliśmy sobie krótką przerwę na kawę w jednej z kafejek sieci Indian Coffe House. Sieć ta została założona przez Brytyjczyków w latach 40 XX w. i od tamtego czasu nic w niej się nie zmieniło – ten sam wystrój, ten sam ubiór kelnerów, te same pozycje w menu. Jedyne co się zmieniło to to, że kafejki przeszły w ręce pracowników i każdy z nich jest udziałowcem sieci. 






Po kawie ruszyliśmy na dworzec autobusowy i autobusem dotarliśmy do Allepey, gdzie po twardych negocjacjach wynajęliśmy łódkę, następnie zrobiliśmy szybkie zaopatrzenie i wyruszyliśmy w rejs po kanałach.


 Radek ze swoją pierwszą żoną Sarą



 Radek ze swoją drugą żoną Elą


Koncentrat alkoholowy - ekipa z Polski wie co dobre ;)


Transport kombajnu

Sam rejs był bardzo przyjemny, zobaczyliśmy parę ładnych i uroczych zakątków, dodatkowo załoga serwowała nam przepyszne lokalne dania, a nasi współtowarzysze okazali się bardzo imprezowi.
Co prawda w ciągu tej jednej doby zobaczyliśmy tylko ułamek dziewięćset kilometrowej sieci kanałów, ale i tak było warto. Chętnie zostalibyśmy jeszcze jeden dzień, ale ekipa miała już bilety na nocny pociąg do Bangalore, więc nie było to możliwe. Po rejsie pojechaliśmy na dworzec autobusowy, gdzie pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w swoje strony – Sara, Ela i Radek ruszyli do Kochin złapać pociąg, my ruszyliśmy do Periyar Wildlife Sanctuary polować na tygrysy :)

2012.03.16 - 17 - Hampi


Hampi – czyli... w krainie świątyń i kamulców:)

Podróż do Hampi

Wybrzeże Goa nie rzuciło nas na kolana, dlatego też postanowiliśmy zrobić 2 dniową wycieczkę do Hampi – skalistej krainy świątyń, położonej ok 400 km na wschód od Goa. Ponieważ wcześniej nie zaplanowaliśmy szczegółowej daty wyjazdu do Hampi, zostaliśmy zmuszeni do zakupu biletu kolejowego w ostatniej chwili - na dzień przed wyjazdem.
Jak już wcześniej wspominaliśmy bilety w Indiach należy kupować z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem – wtedy mamy gwarancję, że dostaniemy miejscówkę. Tak jak się spodziewaliśmy na nasz pociąg wszystkie miejscówki zostały już wykupione i pozostała nam tylko opcja biletu z „waiting list” tzn. bez miejscówki :/
Doświadczeni ostatnią podróżą pociągiem wiedzieliśmy czym w sensie dosłownym i w przenośni śmierdzi podróż klasą sleepera, dlatego też perspektywa spędzenia 7 godzin na podłodze lub w przejściu koło toalet trochę nas przeraziła. Dodatkowo bilet waiting list na sleepera miał już 136 osób, więc postanowiliśmy, że tym razem będzie na bogato i kupiliśmy bilety waiting list w klasie AC3, czyli trzecia klasa z klimatyzacją. Nasze bilety były na 16 i 17 pozycji na liście, więc była szansa na upgrade do miejscówki.
W klasie AC3 mimo braku miejscówki przemiły i pełen szacunku dla naszego koloru skóry pan konduktor szybciutko znalazł dla nas miejsca, a podróż upłynęła w błogiej atmosferze ogólnej czystości, wykrochmalonych poduszek i przyjemnego chłodu wydobywającego się z klimatyzatorów.
Zdecydowanie najbardziej komfortowa podróż w Indiach do tej pory! Polecam:)

Hampi

Hampi od samego początku zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jest niezwykle malowniczo usytuowanym miastem położonym wśród kamienistych wzgórz pośród, których znajdują się porozrzucane na powierzchni kilkunastu km kwadratowych kompleksy świątynne i pałacowe.
Najstarsze obiekty w Hami datowane są na początek XIV wieku, kiedy to książę Harihararaya (uwielbiam te nazwy:) wybrał Hampi na miejsce nowej stolicy Vijayanagar :), która przez następne kilka stuleci przeobraziła się w jedno z największych imperiów dziejach Indii. W XVI wieku Hampi było metropolią liczącą 500 000 ludzi.
Wyłaniające się z dżungli lub osadzone na surowych skałach misternie zdobione ruiny świątyń i innych obiektów hinduskiej architektury tamtego okresu robią naprawdę ogromne wrażenie.
Niecodzienne jest też to, że mimo zabytkowego charakteru świątyń, mieszkańcy Hampi postanowili zaadoptować niektóre ruiny na swoje domostwa. Niestety miejsca, w których zamieszkali tubylcy z pięknych zabytkowych obiektów przeobraziły się w baraki :( dlatego też obecnie trwa konflikt między organizacjami starającymi się nadać ruinom w Hampi status chronionych prawem zabytków i nalegającymi na przesiedlenie mieszkańców poza ten obszar, a lokalną ludnością, która (jak zwykle to bywa w takich sytuacjach) ani myśli się wyprowadzić.
W Hami spędziliśmy łącznie 1,5 dnia zaliczając kluczowe momenty dnia, czyli zachód i wschód słońca, a efekty naszego poświęcenia, związanego z pobudką o 6 rano zamieszczamy poniżej :)









 



Nasza wyprawa poza nieziemskimi świątyniami dała nam jeszcze jedną niesamowitą niespodziankę, otóż poznaliśmy oblicze najprawdziwszego Dziabąga, oto prezentujemy je światu:






Powrót z Hamipi i ostatni dzień na Goa:

Powrót z krainy kamulców na Goa nie był już tak przyjemny jak podróż AC3, ale źle też nie było. Wracaliśmy nocnym autobusem z leżankami do spania. I tutaj znowu zaskoczenie, ponieważ w autobusie są tylko podwójne i na dodatek bardzo ciasne leżanki – zatem jeżeli podróżuje się samotnie istnieje 100% szans na to, że spędzimy noc przytuleni do kogoś kogo nie znamy. Jeżeli mamy szczęście to przytulimy się do innego turysty, jeżeli mamy pecha to spędzimy noc w objęciach niekoniecznie pierwszej świeżości hindusa:)
Po nocy pełnej zakrętów i wyboi o 5 rano dotarliśmy na Goa, ponieważ było jeszcze ciemno i nie mieliśmy żadnego hotelu , postanowiliśmy że spędzimy poranek na plaży. Za 150 dojechaliśmy rikszą na plażę. Nasz zbyt wczesny i niezapowiedziany przyjazd obudził lokalną watahę psów zamieszkujących plażę. Pieski entuzjastycznie nas przywitały, a następnie postanowiły, że już do końca naszego pobytu na plaży będą dotrzymywać nam towarzystwa, zatem poranek upłyną pod znakiem odsypiania nieprzespanej nocy w śpiworku i zabawy ze skunksami, które z całych sił starały się nam dostarczyć rozrywki.





Codziennie uczymy się nowych rzeczy....nauka na dziś: „Nie ufajcie przewodnikom”, a w szczególności Lonely Planet.
Tak jak już wspomnieliśmy wcześniej, na Goa było troszkę nudnawo, zatem aby urozmaicić sobie dzionek postanowiliśmy wyruszyć skuterkiem ok. 50 km na północ, aby zwiedzić miasto Panaji, które opisano w Lonely Planet jako miejsce niezwykle malownicze, klimatyczne, pełne portugalskiej kolonialnej architektury, zabytkowych kościołów i kolorowych, nasyconych barwami Indii elewacji. Zachęceni tym entuzjastycznym opisem postanowiliśmy poświęcić dzień wylegiwania się na plaży i ruszyliśmy ruchliwą i zatłoczoną drogą w kierunku miasta. Jakie było nasze rozczarowanie kiedy ponad 1,5 godziny później dojechaliśmy na miejsce. Zamiast pięknej architektury i niezwykłego klimatu, zastaliśmy kolejne brudne, zniszczone i zaśmiecone miasto, w którym największą atrakcję (przynajmniej dla nas) było wypicie piwa w restauracji z widokiem na brudną zatokę po której pływały zardzewiałe promy :)
Z tej wycieczki mamy tylko jedno zdjęcie. Jedynym w miarę ładnym obiektem w mieście okazał się być kościół. Było jeszcze parę starych portugalskich rezydencji, ale czas zdążył zrobić swoje, a nikt nie próbował go powstrzymać, więc nie były zbyt okazałe. Zrezygnowani wróciliśmy na naszą plażę obejrzeć przy piwie zachód słońca. Po zmierzchu oddaliśmy skuter, wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy do Madgaon aby złapać nocny pociąg do Kochi w Kerali.





Przy okazji wrzucamy zdjęcie zrobionego własnoręcznie na potrzeby wyprawy saftey device. Do siatki wykonanej z linki stalowej fi 2 mm wkładamy laptopa i inne wartościowe rzeczy, przyczepiamy do jakiegoś stałego elementu w pociągu linką fi 4mm, zapinamy kłódką i gotowe, można spać spokojniej.


czwartek, 15 marca 2012

2012.03.14 - 15 - Goa


Po przyjemniej i relaksującej podróży pociągiem dotarliśmy na Goa. Motorikszą dostaliśmy się ze stacji kolejowej do jednej z wielu wiosek położonych przy plaży. Znaleźliśmy czysty pokój po przystępnej cenie 20 zł za dobę i poszliśmy zjeść śniadanie. Jak się okazało, ta ostatnia czynność wyznaczyła nam rytm dnia. Podejrzewałem, że w trakcie wyprawy dopadnie mnie jakieś zatrucie, ale nie sądziłem, że będzie to już w pierwszym tygodniu :) Jednak nie dałem za wygraną i postanowiliśmy w miarę aktywnie spędzić ten dzień. Wypożyczyliśmy skuter i ruszyliśmy na południe wzdłuż wybrzeża w kierunku starego portugalskiego fortu. Zatrucie nie było bardzo silne, po prostu od czasu do czasu musieliśmy bardzo szybko zjeżdżać z trasy w poszukiwaniu toalety :)

Kościółek wewnątrz fortu Cabo da Rama


Ruch uliczny w Indiach jest lewostronny, w teorii. W praktyce – każdy jedzie jak chce. Prawda – większość jedzie z lewej strony, ale jak ktoś ma do pokonania np. tylko 500 m, a startuje po prawej stronie drogi, to przecież nie opłaca mu się zjechać na lewą tylko po to aby za 500 m zjeżdżać znowu na prawą ;) Generalnie azjatyckie zasady ruchu przypominają zasady jakimi ludzie się kierują chodząc po chodniku. Czyli jak ktoś chce wejść na chodnik, to wchodzi, a inni się przesuwają, żeby się zmieścił. Jak jest skrzyżowanie, to nie ma pierwszeństwa, tylko wszyscy jadą i jakoś się wymijają. Jak jadą dwie ciężarówki, a między nimi jest luka, to trzeba tę lukę wykorzystać :) No i trzeba trąbić, im więcej tym lepiej.

Na szczęście już ogarnąłem te zasady podczas naszej pierwszej wyprawy w Sajgonie gdzie jest podobno 5 mln skuterów, więc wyjazd na ulicę swoją maszyną nie był dla mnie ogromnym szokiem.

Następnego dnia chcieliśmy przedostać się do Dudhsagar Waterfall – drugi co do wysokości w Indiach (603 m). Do pokonania było ok 40 km. Pierwsze 30 poszło całkiem sprawnie, ale w okolicach Curchorem pojawił się spory ruch, a w pewnym momencie jazda była prawie niemożliwa – cała droga była zawalona ciężarówkami. Spróbowaliśmy alternatywnej trasy, trochę dłuższej, ale okazało się, że kierowcy ciężarówek też na to wpadli i po paru kilometrach trafiliśmy na kolejny zator. Jakoś nie chciało nam się ciągnąć w upale, pyle, smrodzie, hałasie, spalinach i całym tym syfie z prędkością 3 km/h przez następne 10 km, więc zrezygnowaliśmy i wróciliśmy odpocząć na plażę.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o wybudowaną w XV posiadłość kolonizatorów portugalskich. Utrzymywana przez potomków arystokracji jest naszpikowana dwustu, trzystu i czterystu letnimi przepięknymi antykami. Niejednokrotnie gościła króla Portugalii.





Na szczęście żołądek przestał mi dokuczać, a wszystko dzięki Signature - Royal Indian Whiskey. ...chociaż stoperan, gastrolit oraz delikatne, niepikantne jedzenie też mogły trochę pomóc, ale ja jednak, za radą szwagra, będę odkażał się alkoholem :)


Dzień zakończyliśmy odkażając się whiskey przy zachodzie słońca na plaży. Było też trochę wysiłku fizycznego – pomogłem lokalesom wyciągnąć łódź z wody na plażę, a co!




Generalnie Goa nas nie powaliło, wszędzie walające się śmieci, mało przytulne, ogromne plaże. Możliwe, że za szybko je skreśliliśmy, bo już po dwóch dniach postanowiliśmy ruszyć dalej, a może mamy zbyt wysoko postawioną przez tajlandzkie plaże na rajskiej wyspie Koh Tao poprzeczkę. Pewnie znaleźlibyśmy w końcu jakieś urokliwe miejsce, które by nas urzekło, ale trochę szkoda nam czasu na takie poszukiwania i ruszamy dalej, tym razem do Hampi!

środa, 14 marca 2012

2012.03.13 - Mumbai - Goa


Podróż pociągami w Indiach to jedna z lepszych atrakcji tego kraju, więc zasługuje na osobny wpis.

Po dwóch dniach w Bombaju wsiedliśmy do nocnego pociągu do Goa. Pociągi, jak wszystko inne w Indiach, są brudne. Kurz i pył pokrywa wszystkie powierzchnie i momentalnie oblepia ubranie i śpiwór. Zastosowaliśmy sprawdzoną podczas poprzednich podróży metodę – znieczulenie kilkoma piwami – działa niezawodnie ;)

W pewnym momencie uzbierało się parę butelek po piwie, woreczków po orzeszkach i innych śmieci, więc złapałem to wszystko w ręce i ruszyłem na poszukiwania śmietnika. Po przejściu całego wagonu wróciłem ze śmieciami na miejsce, a Hindusi z naszego przedziału z uśmiechem politowania powiedzieli „no dustbin on the train” i pokazali, żebym to wszystko wrzucił pod siedzenia, gdzie już była pokaźna sterta.




Nasz wagon

Wagon w środku



Przy 40 milionach podróżujących każdego dnia, organizacja systemu rezerwacji biletów to niezłe wyzwanie, a Hindusi rozwiązali to całkiem dobrze. Najpierw sprzedają miejscówki (confirmed places), jak już się skończą, rozpoczynają sprzedaż biletów RAC (Reservation Against Cancellation), czyli rezerwacja biletów, które mogą zostać anulowane przez podróżujących przed odjazdem pociągu, a jak się skończą RACki, to jest sprzedaż na waitlist. Generalie reguła jest taka, że jak się ma miejscówkę, to się nie ma problemu, jak się ma RACka, to jest spora szansa, że ktoś anuluje bilet i też raczej nie ma powodu do zmartwień. Jak się ma waitlist, to można jechać, ale w najgorszym wypadku spędzi się podróż stojąc w korytarzu, np. 17 godzin... :)
Do powyższego zestawu wchodzą jeszcze bilety Taktal, czyli pula biletów, których nie sprzedają do 24h przed odjazdem pociągu. Za drobną dopłatą (max 20 zł) można kupić miejscówkę z listy Taktal na dobę przed odjazdem. Trochę skomplikowane na pierwszy rzut oka, ale jak już się ogarnie, to trzeba przyznać że całkiem sprytny ten system.

 Nasz przedział

Kasia w trakcie procesu znieczulania

Porównując indyjskie koleje do naszego kochanego PKP, to pod względem czystości, mimo że PKP nie jest ideałem to wygrywa znacznie, ale jeżeli chodzi o prędkości przejazdu, to odcinek Mumbai – Madgaon (Goa) 760 km pociąg pokonał w 9 godzin dla porównania PKP w ciągu 9 godzin pokonuje 450 km (trasa Warszawa – Słupsk), a do tego z opóźnieniem (ostatnio miałem pół godziny). Prędkość średnia dla PKP wyszła 47,5 km/h, tutaj blisko 85 km/h, do tego bez opóźnien... można?

No i jeszcze final punchline: za bilet na tej trasie za dwie osoby zapłaciliśmy 40 zł :)

wtorek, 13 marca 2012

2012.03.12 - 13 - Mumbai


    Bombaj – największe miasto w południowo-wschodnich Indiach. Populacja 16.4 mln ściśnięta na powierzchni 444 km kwadratowych. Pierwsze wrażenie po przyjeździe do miasta: przytłaczające ubóstwo. Na odcinku prawie 30 km dzielących lotnisko od naszego hotelu mijaliśmy prawie wyłącznie slamsy. Ze względu na brak dachu nad głową ludzie wybierają naprawdę ciekawe miejsca na spędzenie nocy: krawężnik, wysepka między dwoma pasami ruchu, naczepa samochodu ciężarowego itp.

    Na szczęście dzięki zasobności naszych portfeli nie zostaliśmy zmuszeni do zaklepania przytulnej miejscówki na pobliskim krawężniku i trafiliśmy do w miarę przyzwoitego i czystego hostelu w tej bardziej „ekskluzywnej” części miasta. Nasz hostel mieścił się w starej, zabytkowej dzielnicy Bombaju naszpikowanej kolonialną architekturą (pamiątką po Anglikach). O ile całe miasto robi naprawdę kiepskie wrażenie to architektura kolonialnych budynków jest przepiękna, a raczej była by gdyby poddać elewacje budynków gruntownej renowacji. Ponieważ Hindusi nie przywiązują żadnej wagi do estetyki, zachowania czystości, porządku oraz dbałości o cokolwiek piękne zabytkowe budynki popadają tu w ruinę, niszczone przez wilgoć, grzyb i wszechobecny brud.





    Ulice Bombaju, po których walają się tony śmieci, włóczą stada bezpańskich psów, a na każdym rogu biedny przechodzień może zostać rozjechany na miazgę przez szalejące taksówki zrobiły na nas na początku bardzo negatywne wrażenie. Starając się zwiedzać miasto w całym tym zgiełku, hałasie i wszędobylskim brudzie dotarliśmy w pobliże hotelu Taj Mahal Palace (niedawne zamachy 3 lata temu?), którego okolice graniczą (dla odmiany ) z dzielnicą slamsów. Zdecydowaliśmy się podjąć wyzwanie i pozwiedzać, również tą „bardziej autentyczną” okolicę. Opłaciło się! W dzielnicy odbywała się właśnie impreza „przedmałżeńska”, na którą trafiliśmy podążając za dźwiękami muzyki. Zaintrygowani naszą obecnością lokalsi wciągnęli nas w tańczący tłum i szybko okazało się że nie mamy innego wyjścia jak partycypować aktywnie w wydarzeniu :) Było super! Dzięki niezwykłemu urokowi przyjaznych, radosnych, bawiących się ludzi Bombaj nadrobił nadszarpnięte zaufanie :D









 co ja pacze?!





centrum zamknięte z okazji przyjazdu prezydenta Indii


lokalny Playboy


Nowa profilówka Piotrka




W Bombaju spotkaliśmy się także, z dwoma chłopakami z Polski - Maćkiem i Krzyśkiem, którzy kręcą się po Indiach już od ponad 5 miesięcy. W zamian za dwa Żywce których im bardzo brakowało, podzielili się doświadczeniami i spostrzeżeniami z ich podróży. Pozdrawiamy i powodzenia w dalszych wojażach!