Po przyjemniej i
relaksującej podróży pociągiem dotarliśmy na Goa. Motorikszą
dostaliśmy się ze stacji kolejowej do jednej z wielu wiosek
położonych przy plaży. Znaleźliśmy czysty pokój po przystępnej
cenie 20 zł za dobę i poszliśmy zjeść śniadanie. Jak się
okazało, ta ostatnia czynność wyznaczyła nam rytm dnia.
Podejrzewałem, że w trakcie wyprawy dopadnie mnie jakieś zatrucie,
ale nie sądziłem, że będzie to już w pierwszym tygodniu :)
Jednak nie dałem za wygraną i postanowiliśmy w miarę aktywnie
spędzić ten dzień. Wypożyczyliśmy skuter i ruszyliśmy na
południe wzdłuż wybrzeża w kierunku starego portugalskiego fortu.
Zatrucie nie było bardzo silne, po prostu od czasu do czasu
musieliśmy bardzo szybko zjeżdżać z trasy w poszukiwaniu toalety
:)
Kościółek wewnątrz fortu Cabo da Rama
Ruch uliczny w Indiach
jest lewostronny, w teorii. W praktyce – każdy jedzie jak chce.
Prawda – większość jedzie z lewej strony, ale jak ktoś ma do
pokonania np. tylko 500 m, a startuje po prawej stronie drogi, to
przecież nie opłaca mu się zjechać na lewą tylko po to aby za
500 m zjeżdżać znowu na prawą ;) Generalnie azjatyckie zasady
ruchu przypominają zasady jakimi ludzie się kierują chodząc po
chodniku. Czyli jak ktoś chce wejść na chodnik, to wchodzi, a inni
się przesuwają, żeby się zmieścił. Jak jest skrzyżowanie, to
nie ma pierwszeństwa, tylko wszyscy jadą i jakoś się wymijają.
Jak jadą dwie ciężarówki, a między nimi jest luka, to trzeba tę
lukę wykorzystać :) No i trzeba trąbić, im więcej tym lepiej.
Na szczęście już
ogarnąłem te zasady podczas naszej pierwszej wyprawy w Sajgonie
gdzie jest podobno 5 mln skuterów, więc wyjazd na ulicę swoją
maszyną nie był dla mnie ogromnym szokiem.
Następnego dnia
chcieliśmy przedostać się do Dudhsagar Waterfall – drugi co do
wysokości w Indiach (603 m). Do pokonania było ok 40 km. Pierwsze
30 poszło całkiem sprawnie, ale w okolicach Curchorem pojawił się
spory ruch, a w pewnym momencie jazda była prawie niemożliwa –
cała droga była zawalona ciężarówkami. Spróbowaliśmy
alternatywnej trasy, trochę dłuższej, ale okazało się, że
kierowcy ciężarówek też na to wpadli i po paru kilometrach
trafiliśmy na kolejny zator. Jakoś nie chciało nam się ciągnąć
w upale, pyle, smrodzie, hałasie, spalinach i całym tym syfie z
prędkością 3 km/h przez następne 10 km, więc zrezygnowaliśmy i
wróciliśmy odpocząć na plażę.
W drodze
powrotnej zahaczyliśmy o wybudowaną w XV posiadłość
kolonizatorów portugalskich. Utrzymywana przez potomków
arystokracji jest naszpikowana dwustu, trzystu i czterystu letnimi
przepięknymi antykami. Niejednokrotnie gościła króla Portugalii.
Na szczęście
żołądek przestał mi dokuczać, a wszystko dzięki Signature -
Royal Indian Whiskey. ...chociaż stoperan, gastrolit oraz delikatne,
niepikantne jedzenie też mogły trochę pomóc, ale ja jednak, za
radą szwagra, będę odkażał się alkoholem :)
Dzień
zakończyliśmy odkażając się whiskey przy zachodzie słońca na
plaży. Było też trochę wysiłku fizycznego – pomogłem
lokalesom wyciągnąć łódź z wody na plażę, a co!
Generalnie
Goa nas nie powaliło, wszędzie walające się śmieci, mało
przytulne, ogromne plaże. Możliwe, że za szybko je skreśliliśmy,
bo już po dwóch dniach postanowiliśmy ruszyć dalej, a może mamy
zbyt wysoko postawioną przez tajlandzkie plaże na rajskiej wyspie
Koh Tao poprzeczkę. Pewnie znaleźlibyśmy w końcu jakieś urokliwe
miejsce, które by nas urzekło, ale trochę szkoda nam czasu na
takie poszukiwania i ruszamy dalej, tym razem do Hampi!
True, Goa fajne ale szalu nie robi. Ja z Goa najlepiej wspominam kolonialne ville przerobione na restauracje i piekne koscioly... Hampi i Kerla was zachwyci! Koniecznie wybierzcie sie na bamboo boats na kanalach a w Hampi poplyncie lodkami z trzciny. trzymamy kciuki! Dobrze ze pierwsze zatrucie zaliczone ;-D
OdpowiedzUsuńA czy wasz domek mial prysznic czy wiaderko z zimna woda ;-D?
OdpowiedzUsuńrodzic Marek
OdpowiedzUsuńCo z Waszym pisaniem?
czekamy
fajnie się to czyta.
OdpowiedzUsuńmama Dana