poniedziałek, 14 maja 2012

2012.05.10 – 12 Kathmandu

100 NRI (nepalskie rupiee) = 4 PLN

Po atrakcjach z biletami myśleliśmy, że mamy już wolne na resztę dnia - niestety byliśmy w błędzie, ale do tego zaraz dojedziemy.

Stolica Nepalu przywitała nas temperaturą 18°C, była to bardzo przyjemna odmiana po indyjskich upałach. Po zejściu na płytę zostaliśmy przetransportowani starym gruchotem do budynku lotniska, gdzie skierowano nas do odprawy paszportowej. Polacy, aby wjechać do Nepalu, muszą mieć wizę (15 dni – 25$, 30 dni – 40$, 90 dni - 100$). Niestety w naszym kraju nie ma ambasady, ale za to wizę można kupić na lotnisku po przylocie. Akceptowalne waluty to m.in. USD, EUR, GBP, YEN. O dziwo nie można zapłacić nepalskimi rupiami, ale to nie problem, bo przed okienkami poza bankomatem jest również kantor – super! Z tym, że akurat tego dnia bankomat nie działał... W związku z tym, że nie mieliśmy żadnej gotówki (Indyjskiej nie wolno, a innej nie braliśmy – nasz błąd, podróżując po Azji powinno się mieć przy sobie na wszelki wypadek co najmniej 200$ na głowę) byliśmy w przysłowiowej d****. Zagadałem z panami urzędnikami, że zostawię im swój paszport, a sam polecę sprawdzić inne bankomaty na lotnisku, po krótkich negocjacjach zgodzili się. Obleciałem wszystkie trzy bankomaty na lotnisku i żaden (!!!) nie działał, na wszelki wypadek sprawdziłem wszystkie karty jakie miałem przy sobie i nic – ciągle info „Twój bank nie odpowiada”. Zapytałem obsługę jednego z banków i po kilku wew. telefonach poinformowali mnie, że padło połączenie bankomatów ze światem i nie będą działać co najmniej do wieczora... wszystkie... w całym Nepalu... Wróciłem zrezygnowany na górę do odprawy paszportowej akurat jak nasi znajomi z Australii i Niemiec wykupywali wizę. Zwierzyłem się im z problemu i okazało się, że Niemka i jej mama mają jakieś euro. Zaczęły grzebać w torbie i wygrzebały 39 EUR, starczyło na jedną 15 dniową wizę (20 EUR), ale brakowało 1 EUR na drugą. Kolega z Australii znalazł w czeluściach swojego bagażu jeszcze jednego dolara australijskiego – łącznie brakowało niecałe pół euro do szczęścia. Jednak wzięliśmy to co dostaliśmy i ruszyliśmy negocjować zniżkę ;) Pan urzędnik zlitował się nad nami i dał nam rabat 0,5 EUR - dostaliśmy dwie 15 dniowe wizy, mogliśmy wjechać do Nepalu, hurra!

Wymieniliśmy się z naszymi znajomymi namiarami i ustawiliśmy się na wieczór w ich hotelu, a potem wyszliśmy z budynku lotniska. Od razu zaatakowała nas banda taksówkarzo-naganiaczy. Gdy oznajmiłem, że nie mam pieniędzy, a bankomaty nie działają, ich szeregi znacznie się przerzedziły. Zostało kilku, którzy zadeklarowali się, że zapłacą za taksę, o ile zostaniemy w ich hotelu. Nie mogliśmy na to przystać, bo nie wiadomo do jakiej klitki za obiecane 8$ za noc by nas wsadzili. Co prawda pokoje na zdjęciach wyglądały przyzwoicie, ale każdy wie że photoshop nie jest aż tak trudnym programem, żeby nie dało się z niego korzystać :) Ostatecznie został jeden, który stwierdził, że zaryzykuje i zabierze nas na swój koszt.

Po 15 minutach dotarliśmy do hostelu w samym sercu Thamelu (klimatyczna dzielnica blisko centrum Kathmandu). Miła obsługa zaprowadziła nas do pokoju, który okazał się bardzo przyzwoity i czysty, a potem zaprosiła nas na powitalną herbatę do restauracji na dachu. Jak na razie jest nieźle, tym bardziej, że samo Kathmandu z okien taksówki zrobiło na nas dobre wrażenie – ulice są czyste, w każdym razie w porównaniu do indyjskich, a ruch jest niewielki, znowu w porównaniu do tego jaki panuje na drogach w Indiach.

Na herbatce przywitał nas miły gość, który prowadzi agencję turystyczną zaraz obok hostelu (wieści o nowych gościach najwyraźniej szybko się rozchodzą) i na szybko zorientował się w naszych planach co do treków. Zaprosił nas do swojej agencji, a że mówiliśmy że wcześniej chcemy skoczyć na jakieś danie z mięsem (w końcu mięso!) zaproponował, że on zorganizuje najlepsze momosy w mieście (takie pierożki gotowane na parze) i zjemy u niego, przy czym uparł się że on stawia. No proszę jak miło!

Momosy były rzeczywiście nieziemskie... Po prostu poezja! Po tym mięsnym uniesieniu zeszliśmy na ziemię i zaczęliśmy gadać o konkretach, czyli o kosztach wyprawy na Everest Base Camp. Nasz nowy znajomy zaczął wypisywać koszty typu bilet lotniczy z Kathmandu do Lukli i z powrotem, przewodnik, bilet lotniczy dla przewodnika, wyżywienie, zakwaterowanie, wypożyczenie sprzętu itp. i ostatecznie wyszło blisko 900$ za głowę za dwutygodniowy trekking... Potem były jeszcze jakieś negocjacje, kombinacje z obniżeniem kosztów itp. ale niżej niż 850$ nie schodziło. Generalnie musieliśmy sprawiać wrażenie strasznie napalonych na wyprawę akurat pod Everest, bo gdy mimochodem zapytałem jak wygląda Annapurna Circuit i czy jest tam potrzebny przewodnik, gość chyba zapomniał skłamać i powiedział, że trudno się tam zgubić i przewodnik jest zbędny. W związku z tym, stwierdziliśmy, że zaczniemy bieganie po górach od Annapurna Circuit, na którym może spotkamy trekkerów, którzy byli już pod Everestem i podpowiedzą jak tamten trek wygląda. Gdy mu oznajmiliśmy nasz master plan, nie był do końca zadowolony i zaczął wymyślać, że w sumie to na Annapurna Circuit przewodnik jest potrzebny, bo choroba wysokościowa, bo najwyższa na świecie przełęcz, bo landslidey itp. i że jak przewodnika, to tylko od niego, bo on ma najlepszych. No cóż, jakoś nie do końca uśmiecha mi się chodzić z kimś kto będzie mi mówił, kiedy idziemy, kiedy odpoczywamy, a kiedy śpimy i jeżeli taka osoba nie jest konieczna, to wolę sam wyznaczać trasę i decydować o jej etapach.
Wyszliśmy od naszego już nie tak wesołego agenta i zrobiliśmy pierwsze podejście do zakupów sprzętu na trekking. W Azji generalnie warto potargować się o różne rzeczy w różnych sklepach zanim się dokona zakupu, aby złapać mniej więcej rząd wielkości ile dana rzecz może kosztować. Sprzedawcy często wywalają kwotę z czapki, a naiwny turysta kupuje o połowę taniej myśląc, że nieźle stargował. Po paru sklepach zrobiliśmy podejście do bankomatu - sukces!

Zbliżała się godzina spotkania z naszymi znajomymi z Australii i Niemiec, więc ruszyliśmy w stronę ich hotelu. Oddaliśmy pożyczone na bilet oraz wizę pieniądze i zaproponowaliśmy wspólny wypad do Everest Steak House na steka, którego polecił nam nasz agent zanim się na nas obraził. Dzień był długi, dość ciężki i bogaty w nie zawsze miłe atrakcje, ale to co dostaliśmy na talerzu spowodowało, że do końca życia zapamiętam go pozytywnie... Znowu niebo w gębie!

Everest Steak!

 Zachwytom nie było końca




Następnego dnia postanowiliśmy udać się do konsulatu polskiego zgłosić nasz trek – podobno po wypełnieniu odpowiedniego formularza, w razie problemów/wypadku/choroby wysokościowej, konsulat może zorganizować pomoc, np. helikopter, który szybko przetransportuje chorą osobę do szpitala.
Tu mała dygresja – w Kathmandu nie ma czegoś takiego jak ulice, są obszary. Jeżeli czegoś szukasz, to dostaniesz informację, że budynek jest np. w Indra Chowk, co znaczy, że jest mniej więcej w promieniu 250 m od tego placu. Znaliśmy nazwę obszaru, w którym się znajdował nasz konsulat, więc myśleliśmy, że będzie łatwo – nie było. Chodziliśmy po tym obszarze dobrą godzinę szukając polskiej flagi i pytając ludzi. W końcu, gdy siedzieliśmy w kafejce internetowej szukając na internecie jakiejś mapki, zdjęcia, czegokolwiek, zlitował się nad nami jeden gość i zaprowadził nas na ulicę, którą kilka razy przechodziliśmy i pokazał palcem.




Ulica na której jest konsulat – widać?

Teraz lepiej?

Widać!

Okazało się, że nie ma, żadnego formularza, a zgłosić trek można mailem na adres: polishconsulatenepal@gmail.com. Trzeba napisać gdzie i kiedy się idzie i kiedy się planuje wrócić, dołączyć zdjęcie paszportu i gotowe. Po powrocie koniecznie wysłać maila, że trek jest zakończony i że wszystko jest ok. Straciliśmy trochę czasu, ale przynajmniej wykonaliśmy zadanie – niepotrzebnie zasugerowałem się informacją w Lonely Planet o jakimś magicznym formularzu i podpisach, które są konieczne w przypadku zgłaszania treku w konsulatach i ambasadach.
Po konsulacie ruszyliśmy wyrobić permity (bilet wstępu do parku wokół Annapurny – 2000 NRI) i karty TIMS (karta turysty, nie do końca rozumiem po co ona, ale kosztowała $20 i mam podejrzenie, że ten koszt uzasadnia jej cel), które są konieczne do wykonania treku wokół Annapurny. Potem chcieliśmy pojechać do urzędu imigracyjnego przedłużyć wizy, ale okazało się, że jest czynny do 14, a była już prawie 15. W związku z tym musieliśmy przełożyć wyjazd na trek o jeden dzień :/ Resztę dnia spędziliśmy na zakupach rzeczy niezbędnych na treking, a wieczorem poszliśmy na kolejną mięsną ucztę, tym razem do Yak Restaurant. Stek był niezły, ale w Everest Steak House był o niebo lepszy.

Cały kolejny dzień spędziliśmy na zakupach rzeczy niezbędnych na treking, w międzyczasie robiąc wypad do biura imigracyjnego, żeby przedłużyć wizę oraz na dworzec, żeby kupić bilet autobusowy na następny dzień do Besi Sahar. Dzień był znowu długi oraz intensywny i gdy w końcu spakowaliśmy plecaki późnym wieczorem, okazało się, że zostało jakieś 10 minut do zamknięcia Everest Steak House – prawie tam biegliśmy i zdążyliśmy w ostatnim momencie – kelner już zasłaniał wejście roletami. W Nepalu restauracje są o pewnej godzinie zamykane od zewnątrz roletami, ale goście, którzy są w środku, mogą spokojnie dokończyć swój posiłek. Tak więc rzutem na taśmę udało nam się załapać na ostatnią porcję pysznego mięska przed trekiem.

1 komentarz:

  1. Piotek ciebie wystarczy nakarmic miesem i jestes kupiony ;-D zupelnie jak Bora... i Olek ;-)

    OdpowiedzUsuń