100 NRI (nepalskie rupiee) = 4 PLN
Po atrakcjach z biletami myśleliśmy,
że mamy już wolne na resztę dnia - niestety byliśmy w błędzie,
ale do tego zaraz dojedziemy.
Stolica Nepalu przywitała nas
temperaturą 18°C, była to bardzo przyjemna odmiana po indyjskich
upałach. Po zejściu na płytę zostaliśmy przetransportowani
starym gruchotem do budynku lotniska, gdzie skierowano nas do odprawy
paszportowej. Polacy, aby
wjechać do Nepalu, muszą mieć wizę (15 dni – 25$, 30 dni –
40$, 90 dni - 100$). Niestety w naszym kraju nie ma ambasady,
ale za to wizę można kupić na lotnisku po przylocie. Akceptowalne
waluty to m.in. USD, EUR, GBP, YEN. O dziwo nie można zapłacić
nepalskimi rupiami, ale to nie problem, bo przed okienkami poza
bankomatem jest również kantor – super! Z tym, że akurat tego
dnia bankomat nie działał... W związku z tym, że nie mieliśmy
żadnej gotówki (Indyjskiej nie wolno, a innej nie braliśmy –
nasz błąd, podróżując po Azji powinno się mieć przy sobie na
wszelki wypadek co najmniej 200$ na głowę) byliśmy w przysłowiowej
d****. Zagadałem z panami urzędnikami, że zostawię im swój
paszport, a sam polecę sprawdzić inne bankomaty na lotnisku, po
krótkich negocjacjach zgodzili się. Obleciałem wszystkie trzy
bankomaty na lotnisku i żaden (!!!) nie działał, na wszelki
wypadek sprawdziłem wszystkie karty jakie miałem przy sobie i nic –
ciągle info „Twój bank nie odpowiada”. Zapytałem obsługę
jednego z banków i po kilku wew. telefonach poinformowali mnie, że
padło połączenie bankomatów ze światem i nie będą działać co
najmniej do wieczora... wszystkie... w całym Nepalu... Wróciłem
zrezygnowany na górę do odprawy paszportowej akurat jak nasi
znajomi z Australii i Niemiec wykupywali wizę. Zwierzyłem się im z
problemu i okazało się, że Niemka i jej mama mają jakieś euro.
Zaczęły grzebać w torbie i wygrzebały 39 EUR, starczyło na jedną
15 dniową wizę (20 EUR), ale brakowało 1 EUR na drugą. Kolega z
Australii znalazł w czeluściach swojego bagażu jeszcze jednego
dolara australijskiego – łącznie brakowało niecałe pół euro
do szczęścia. Jednak wzięliśmy to co dostaliśmy i ruszyliśmy
negocjować zniżkę ;) Pan urzędnik zlitował się nad nami i dał
nam rabat 0,5 EUR - dostaliśmy dwie 15 dniowe wizy, mogliśmy
wjechać do Nepalu, hurra!
Wymieniliśmy się z naszymi znajomymi
namiarami i ustawiliśmy się na wieczór w ich hotelu, a potem
wyszliśmy z budynku lotniska. Od razu zaatakowała nas banda
taksówkarzo-naganiaczy. Gdy oznajmiłem, że nie mam pieniędzy, a
bankomaty nie działają, ich szeregi znacznie się przerzedziły.
Zostało kilku, którzy zadeklarowali się, że zapłacą za taksę,
o ile zostaniemy w ich hotelu. Nie mogliśmy na to przystać, bo nie
wiadomo do jakiej klitki za obiecane 8$ za noc by nas wsadzili. Co
prawda pokoje na zdjęciach wyglądały przyzwoicie, ale każdy wie
że photoshop nie jest aż tak trudnym programem, żeby nie dało się
z niego korzystać :) Ostatecznie został jeden, który stwierdził,
że zaryzykuje i zabierze nas na swój koszt.
Po 15 minutach dotarliśmy do hostelu w
samym sercu Thamelu (klimatyczna dzielnica blisko centrum Kathmandu).
Miła obsługa zaprowadziła nas do pokoju, który okazał się
bardzo przyzwoity i czysty, a potem zaprosiła nas na powitalną
herbatę do restauracji na dachu. Jak na razie jest nieźle, tym
bardziej, że samo Kathmandu z okien taksówki zrobiło na nas dobre
wrażenie – ulice są czyste, w każdym razie w porównaniu do
indyjskich, a ruch jest niewielki, znowu w porównaniu do tego jaki
panuje na drogach w Indiach.
Na herbatce przywitał nas miły gość,
który prowadzi agencję turystyczną zaraz obok hostelu (wieści o
nowych gościach najwyraźniej szybko się rozchodzą) i na szybko
zorientował się w naszych planach co do treków. Zaprosił nas do
swojej agencji, a że mówiliśmy że wcześniej chcemy skoczyć na
jakieś danie z mięsem (w końcu mięso!) zaproponował, że on
zorganizuje najlepsze momosy w mieście (takie pierożki gotowane na
parze) i zjemy u niego, przy czym uparł się że on stawia. No
proszę jak miło!
Momosy były rzeczywiście
nieziemskie... Po prostu poezja! Po tym mięsnym uniesieniu zeszliśmy
na ziemię i zaczęliśmy gadać o konkretach, czyli o kosztach
wyprawy na Everest Base Camp. Nasz nowy znajomy zaczął wypisywać
koszty typu bilet lotniczy z Kathmandu do Lukli i z powrotem,
przewodnik, bilet lotniczy dla przewodnika, wyżywienie,
zakwaterowanie, wypożyczenie sprzętu itp. i ostatecznie wyszło
blisko 900$ za głowę za dwutygodniowy trekking... Potem były
jeszcze jakieś negocjacje, kombinacje z obniżeniem kosztów itp.
ale niżej niż 850$ nie schodziło. Generalnie musieliśmy sprawiać
wrażenie strasznie napalonych na wyprawę akurat pod Everest, bo gdy
mimochodem zapytałem jak wygląda Annapurna Circuit i czy jest tam
potrzebny przewodnik, gość chyba zapomniał skłamać i powiedział,
że trudno się tam zgubić i przewodnik jest zbędny. W związku z
tym, stwierdziliśmy, że zaczniemy bieganie po górach od Annapurna
Circuit, na którym może spotkamy trekkerów, którzy byli już pod
Everestem i podpowiedzą jak tamten trek wygląda. Gdy mu
oznajmiliśmy nasz master plan, nie był do końca zadowolony i
zaczął wymyślać, że w sumie to na Annapurna Circuit przewodnik
jest potrzebny, bo choroba wysokościowa, bo najwyższa na świecie
przełęcz, bo landslidey itp. i że jak przewodnika, to tylko od
niego, bo on ma najlepszych. No cóż, jakoś nie do końca uśmiecha
mi się chodzić z kimś kto będzie mi mówił, kiedy idziemy, kiedy
odpoczywamy, a kiedy śpimy i jeżeli taka osoba nie jest konieczna,
to wolę sam wyznaczać trasę i decydować o jej etapach.
Wyszliśmy od naszego już nie tak
wesołego agenta i zrobiliśmy pierwsze podejście do zakupów
sprzętu na trekking. W Azji generalnie warto potargować się o
różne rzeczy w różnych sklepach zanim się dokona zakupu, aby
złapać mniej więcej rząd wielkości ile dana rzecz może
kosztować. Sprzedawcy często wywalają kwotę z czapki, a naiwny
turysta kupuje o połowę taniej myśląc, że nieźle stargował. Po
paru sklepach zrobiliśmy podejście do bankomatu - sukces!
Zbliżała się godzina spotkania z
naszymi znajomymi z Australii i Niemiec, więc ruszyliśmy w stronę
ich hotelu. Oddaliśmy pożyczone na bilet oraz wizę pieniądze i
zaproponowaliśmy wspólny wypad do Everest Steak House na steka,
którego polecił nam nasz agent zanim się na nas obraził. Dzień
był długi, dość ciężki i bogaty w nie zawsze miłe atrakcje,
ale to co dostaliśmy na talerzu spowodowało, że do końca życia
zapamiętam go pozytywnie... Znowu niebo w gębie!
Everest Steak!
Zachwytom nie było końca
Następnego dnia postanowiliśmy udać
się do konsulatu polskiego zgłosić nasz trek – podobno po
wypełnieniu odpowiedniego formularza, w razie
problemów/wypadku/choroby wysokościowej, konsulat może
zorganizować pomoc, np. helikopter, który szybko przetransportuje
chorą osobę do szpitala.
Tu mała dygresja – w Kathmandu nie
ma czegoś takiego jak ulice, są obszary. Jeżeli czegoś szukasz,
to dostaniesz informację, że budynek jest np. w Indra Chowk, co
znaczy, że jest mniej więcej w promieniu 250 m od tego placu.
Znaliśmy nazwę obszaru, w którym się znajdował nasz konsulat,
więc myśleliśmy, że będzie łatwo – nie było. Chodziliśmy po
tym obszarze dobrą godzinę szukając polskiej flagi i pytając
ludzi. W końcu, gdy siedzieliśmy w kafejce internetowej szukając
na internecie jakiejś mapki, zdjęcia, czegokolwiek, zlitował się
nad nami jeden gość i zaprowadził nas na ulicę, którą kilka
razy przechodziliśmy i pokazał palcem.
Ulica
na której jest konsulat – widać?
Teraz
lepiej?
Widać!
Okazało się, że nie ma, żadnego
formularza, a zgłosić trek
można mailem na adres: polishconsulatenepal@gmail.com. Trzeba
napisać gdzie i kiedy się idzie i kiedy się planuje wrócić,
dołączyć zdjęcie paszportu i gotowe. Po powrocie koniecznie
wysłać maila, że trek jest zakończony i że wszystko jest ok.
Straciliśmy trochę czasu, ale przynajmniej wykonaliśmy zadanie –
niepotrzebnie zasugerowałem się informacją w Lonely Planet o
jakimś magicznym formularzu i podpisach, które są konieczne w
przypadku zgłaszania treku w konsulatach i ambasadach.
Po konsulacie ruszyliśmy wyrobić
permity (bilet wstępu do parku wokół Annapurny – 2000 NRI) i
karty TIMS (karta turysty, nie do końca rozumiem po co ona, ale
kosztowała $20 i mam podejrzenie, że ten koszt uzasadnia jej cel),
które są konieczne do wykonania treku wokół Annapurny. Potem
chcieliśmy pojechać do urzędu imigracyjnego przedłużyć wizy,
ale okazało się, że jest czynny do 14, a była już prawie 15. W
związku z tym musieliśmy przełożyć wyjazd na trek o jeden dzień
:/ Resztę dnia spędziliśmy na zakupach rzeczy niezbędnych na
treking, a wieczorem poszliśmy na kolejną mięsną ucztę, tym
razem do Yak Restaurant. Stek był niezły, ale w Everest Steak House
był o niebo lepszy.
Cały kolejny dzień spędziliśmy na
zakupach rzeczy niezbędnych na treking, w międzyczasie robiąc
wypad do biura imigracyjnego, żeby przedłużyć wizę oraz na
dworzec, żeby kupić bilet autobusowy na następny dzień do Besi
Sahar. Dzień był znowu długi oraz intensywny i gdy w końcu
spakowaliśmy plecaki późnym wieczorem, okazało się, że zostało
jakieś 10 minut do zamknięcia Everest Steak House – prawie tam
biegliśmy i zdążyliśmy w ostatnim momencie – kelner już
zasłaniał wejście roletami. W Nepalu restauracje są o pewnej
godzinie zamykane od zewnątrz roletami, ale goście, którzy są w
środku, mogą spokojnie dokończyć swój posiłek. Tak więc rzutem
na taśmę udało nam się załapać na ostatnią porcję pysznego
mięska przed trekiem.
Piotek ciebie wystarczy nakarmic miesem i jestes kupiony ;-D zupelnie jak Bora... i Olek ;-)
OdpowiedzUsuń