środa, 23 maja 2012

2012.04.13 – 2012.04.28 Annapurna Circuit Trek - część I

Trek trwał łącznie 16 dni, opisanie tego w jednym rzucie jest ciężkie, a czytanie pewnie jeszcze trudniejsze. Dlatego żeby zaoszczędzić wam i sobie trudu opis wrzucę w kilku częściach. Poniżej część pierwsza zawierająca pierwsze 7 dni.

2012.04.13 – Dzień 0: Kathmandu (1300 m) – Besi Sahar (760 m) – Bhulbule (840 m)

Zerwaliśmy się wcześnie rano i pojechaliśmy na dworzec skąd o 6:00 miał wyruszyć nasz wesoły autobus. Obsługa autobusu to kierowca plus dwóch pomagierów. Wyjechaliśmy jak zwykle z lekkim opóźnieniem, które systematycznie zwiększaliśmy już do końca podróży. Zastosowano w tym celu następujący repertuar środków:
  • zatrzymywanie się na każdym skrzyżowaniu i pertraktacje cen biletów
  • wrzucanie wszystkich gratów potencjalnych pasażerów do środka lub na dach autobusu, a dopiero potem negocjowanie ceny przejazdu, dzięki czemu marnowano czas na ponowne wyładowanie gratów gdy strony negocjacji nie osiągnęły konsensusu, jest to jeden z bardziej efektywnych sposobów zwiększania opóźnienia, bardzo często stosowany
  • ładowanie zestawu meblowego jednego z pasażerów na dach
  • po przyjechaniu na ostatni przystanek pasażera z zestawem meblowym, rozładunek całego zestawu meblowego z dachu i przeniesienie do jego domu, wraz z „szybkim” poczęstunkiem herbatą w ramach podziękowań
  • zakupy owoców na lokalnym markecie na trasie
  • dwa postoje na posiłek
Nasza rakieta do Besi Sahar

Jedną z ciekawszych akcji po drodze była próba wyłudzenia od nas dodatkowej opłaty za bagaż – najpierw zaczęło się od 250 rupii za osobę (za bilet za dwie osoby zapłaciliśmy 360 rupii). Grzecznie odpowiedziałem, że nie płacę za bagaż ponieważ jest w cenie biletu. Pan się obruszył, powiedział coś drugiemu i razem zaczęli mnie przekonywać, żebym zapłacił. Powiedziałem, że mogę zapłacić pod warunkiem, że wypiszą mi oficjalny bilet na bagaż – nie zgodzili się. Po jakimś czasie zaproponowano nam 250 rupii za nas dwoje, ponownie powiedziałem, że nie płacę i znowu był spokój. Pod koniec jazdy gość powiedział, że w ostateczności zadowoli się stówką za naszą dwójkę, ale na to też się nie zgodziłem – to, że jestem biały nie znaczy, że jestem głupi ;)

Dzięki bogatemu repertuarowi przedstawionemu wcześniej odcinek 120 km pokonaliśmy w zaledwie 9 godzin. Planowaliśmy, że dotrzemy do Besi Sahar koło 12, góra 13 i ruszymy na piechotę do Bhulbule. Jednak w związku z takim opóźnieniem i zmęczeniem po długiej i męczącej podróży postanowiliśmy znowu skorzystać z autobusu, w którym spotkaliśmy sympatyczną parkę z Polski – Jacka i Agnieszkę, którzy wybrali się tu aby spędzić urlop.

W autobusie, jak to w autobusie, było wesoło i ciasno. W pewnym momencie, gdy autobus zatrzymał się, żeby zabrać dodatkowych kilka osób, wpadłem na pomysł, żeby przenieść się na dach – strzał w 10! Przyjemny powiew, piękne widoki i świetny klimat, tylko trochę rzucało i czasami przewody zawieszone nad drogą wisiały zbyt nisko - jak miały izolacje, to podawaliśmy je sobie z rąk do rąk, jak nie miały, to wszyscy wypłaszczali się na dachu, żeby tylko ich nie dotknąć :)


Po dojechaniu na miejsce znaleźliśmy przyjemną kwaterkę i zjedliśmy z Wojtkiem i Agą kolację gadając o planach trekingowych. W naszym guesthousie był jeden bardzo śmieszny dziadek, do którego obowiązków należało mycie garów. Musiał chyba sobie przy tym coś przypalać, bo co chwilę zanosił się głośnym i bardzo zaraźliwym śmiechem :)

Gdzieś w połowie kolacji rozpadał się konkretny deszcz z naprawdę konkretnym gradem, ale lokalesi nas uspokoili, że takie mocne opady pojawiają się głównie późnym wieczorem, a w ciągu dnia powinno być raczej bezdeszczowo, raczej.


2012.04.14 – Dzień 1: Bhulbule (840 m) – Bahudanda (1310 m) – Jagat (1300 m)

Na szlak wyruszyliśmy o 8 rano, a już było nieznośnie gorąco. Na samym początku droga rozdziela się – lewą stroną doliny biegnie szersza trasa dla jeepów, jest dość płaska i łatwa, natomiast prawą idzie stary pieszy szlak, który co chwilę wznosi się na jakieś wzgórze, a potem opada w dolinę, jest trudniejszy, ale za to ciekawszy widokowo. My poszliśmy prawym.

scenka z mijania się na moście ze zbiornikiem na wodę


Po paru godzinach marszu trafiliśmy na dwie starsze babeczki targające drewno. Wyprzedziłem je (a co!), wyciągnąłem aparat, przykucnąłem i cyknąłem parę fotek. Gdy już były blisko mnie, jedna podeszła i powiedziała: „no money, no photo” (tekst ten mówią wszyscy lokalesi w większych miastach, żeby wyciągnąć kaskę od turysty) i wyciągnęła rękę, ja zrobiłem głupią minę, bo mnie zaskoczyła, a ona, razem z drugą, zaczęły rechotać :) Pośmialiśmy się chwilę razem, po czym pozdrowiliśmy się po lokalnemu „namaste” i ruszyliśmy dalej. Jednak nie wszyscy lokalesi są pazerni na pieniądze turystów.



no money, no photo! ;)

nie spotkaliśmy Yeti, ale za to był Człowiek-krzak zwany też Bushmenem

Ok. 12 po pokonaniu dość sporego wzniesienia dostaliśmy się do Bahudanda. Byłem już straaasznie głodny, więc postój na lunch był obowiązkowy. W międzyczasie dogonili nas Jacek z Agnieszką, napili się z nami herbaty i popędzili dalej. Niestety zaczęło zanosić się na deszcz, a plan minimum, czyli Ghermu, nie został jeszcze osiągnięty, więc po zjedzeniu konkretnej porcji makaronu z warzywami szybko wystartowaliśmy dalej. Po pół godzinie już padało, poubieraliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i twardo szliśmy dalej. Szliśmy szybko, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce i w pewnym momencie, na półce skalnej, jeden z badyli, które mijałem zaczął się ruszać. Odskoczyłem i zobaczyłem, że mija mnie 2-3 metrowy żółty wąż, który najwyraźniej grzał się na ciepłych jeszcze kamieniach, po chwili zniknął w krzakach, uff.

Po kolejnych kilku godzinach marszu dotarliśmy do Ghermu i spotkaliśmy Jacka i Agnieszkę suszących się w jednym z guesthouseów. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, popiliśmy herbatę z cytryną i imbirem, a w międzyczasie deszcz powoli ustępował. Gdy deszcz już znacznie zelżał zdecydowaliśmy się ruszyć dalej do Jagat. Dojście tam zajęło nam chyba 1,5h. Zajęliśmy pokoje w bardzo fajnym guesthousie wiszącym nad samym urwiskiem na początku wioski, po prawej stronie. Widok z okna był konkretny. Zaraz po przyjściu, wskoczyłem pod prysznic, który miał być gorący, ale okazał się lodowaty. Na szczęście jeszcze byłem rozgrzany po marszu, więc nie zamarzłem. Dopiero jak wyszedłem spod prysznica i poskarżyłem się, że woda była zimna, pani poinformowała mnie, że ciepła woda jest, ale w kabinie na piętrze, a nie na parterze... Reszta ekipy wykąpała się na piętrze :)

guesthouse w Jagat


Późnym wieczorem, gdy raczyliśmy się piwkiem, do Jagat dotarła jeszcze jedna parka z Polski – Wojtek i Iza. (Prawdziwa kumulacja rodaków w Himalajach! :). Wojtek z Izą to długodystansowi podróżnicy, którzy rzucili swoje prace w PL i ruszyli w podróż dookoła świata. Jeżdżą od stycznia tego roku, a w Nepalu siedzą już od miesiąca, głównie w rejonie Everest Base Camp, a teraz postanowili zaliczyć Annapurna Circuit Trek.


2012.04.15 – Dzień 2: Jagat (1300 m) – Tal (1700 m) – Dharapani (1995 m)

W związku z tym, że pogoda regularnie zaczynała psuć się koło południa, postanowiliśmy wyruszyć wcześnie rano dlatego wystartowaliśmy już o 7 zaraz po śniadaniu. Trasa była bardzo malownicza, co chwilę mijaliśmy spore karawany osiołków targających rzeczy w górę i w dół szlaku, było kilka ładnych wodospadów i całkiem strome podejście do Tal, na którym napatoczyliśmy się na porterów wnoszących linę na budowę mostu podwieszanego. Lina musi być oczywiście transportowana w całości, więc każdy z gości ma na plecach kilka zwojów tej liny, a wszyscy są nią połączeni – z pewnością, nie ułatwia im to zadania, bo czasami kilku z nich musi zasuwać pod górę bokiem. Niestety tego dnia pogoda zepsuła się grubo przed południem i cały czas szliśmy w deszczu – raz mocniejszym, raz słabszym.

twardziele wnoszący ciężką linę na budowę mostu



W Tal zatrzymaliśmy się na lunch w knajpce po lewej stronie, mniej więcej naprzeciwko Safe Water Drinking Station. Wizyta w tej knajpie wpłynęła znacząco na naszą kondycję i niestety zmieniła dalszy plan treku.
Zjedliśmy po Dal Bhat lokalnym daniu, na które składa się ryż z ziemniakami z curry i zupa z soczewicy. Ponieważ byliśmy mocno głodni, a Kasię bolało gardło dorzuciliśmy sobie jeszcze po zupce czosnkowej i pomaszerowaliśmy dalej. Za Tal zrobiło się jeszcze bardziej malowniczo. Ściany doliny zrobiły się mocno strome, a strumień bardziej porywisty.

 Dolina za Tal



 
ciekawski dzieciak z Karte

niektóre mosty były w kiepskim stanie ;)
 
Koło 15tej dotarliśmy do docelowej miejscowości czyli Dharapani. Ja chciałem iść dalej, ale na szczęście dla nas Kasia zaprotestowała. Na szczęście, bo zaraz po wejściu do pokoju zrobiło mi się strasznie zimno i rozbolał mnie żołądek. Ubrałem się prawie we wszystko co miałem, wskoczyłem do śpiwora, a i tak telepałem się z zimna. Dolina, w której byliśmy ciągnęła się z północy na południe, więc słońce pojawiało się tu tylko na kilka godzin w ciągu dnia, dorzucając do tego wysokość prawie 2000 m efekt był taki że temperatura na zewnątrz była pewnie w okolicach 5 stopni. Właściciele guesthousów nie przejmują się raczej temperaturą w pokojach, więc nie mają one ogrzewana. Natomiast dbają bardzo o poprawną wentylację, w tym celu okna i drzwi mają spore szpary. Tą sytuację bardzo dobrze opisuje następujący wzór:

Tz = Tp

gdzie:
Tz – temperatura na zewnątrz
Tp – temperatura pokoju

:)

Dopiero wieczorem odważyłem się wyjść ze śpiwora i spróbowałem wcisnąć w siebie zupę warzywną, ale niestety zdołałem zjeść kilka łyżek, po czym poleciałem do toalety wymiotować. Po jakimś czasie doszło rozwolnienie i taki zestaw męczył mnie już cały wieczór i pół nocy. Koło pierwszej byłem już tak bardzo osłabiony, że mimo bardzo silnego bólu żołądka udało mi się zasnąć. Pamiętam, że przed zaśnięciem, w stanie pół snu zaczęły mnie dopadać czarne myśli, że będziemy musieli wycofać się z tego treku. Byłem tak osłabiony, że ciężko było mi dość do toalety, więc naprawdę bałem się, że to już koniec wyprawy i że będziemy musieli wynająć jakiegoś portera, żeby pomógł mi zejść z powrotem do Besi Sahar. Tej samej nocy Kasię też dopadła biegunka, ale bez wymiotów i bez delirium jak u mnie:) większym problemem w jej przypadku zaczęło być gardło, którego ból bardzo się nasilił.


2012.04.16 – Dzień 3: Dharapani (1995 m) – Bagarchhap (2160 m) – Timang (2750 m)

Obudziłem się koło piątej, żołądek bolał już dużo mniej i miałem trochę więcej energii, ale po nocy było mi strasznie zimno. Koło ósmej udało mi się nawet wcisnąć w siebie owsiankę, ale tak mnie to jedzenie zmęczyło, że musiałem się znowu położyć i odpocząć. U Kasi, z kolei, po zimnej nocy rozwinęła się infekcja gardła i też ją dopadło osłabienie. Leżeliśmy jak dwie ostatnie sieroty na łóżku i nie mieliśmy siły się nawet spakować, zaczynało się robić wesoło :)
W końcu zebraliśmy się w sobie, spakowaliśmy manatki i ok 10tej wyruszyliśmy na szlak z założeniem, że dojdziemy tam gdzie nam się uda. Po 10 minutach był check post (sprawdzali permity i karty turystów). Kasia miała więcej siły, więc weszła do środka załatwić formalności, ja usiadłem na schodach i zdychałem. Ruszyliśmy dalej, ale po jakiś 20 minutach musiałem znowu usiąść i odpocząć jakieś 15 minut, generalnie nie było najlepiej. Jednak po kilku takich 20 minutowych przemarszach jakoś się rozruszałem i w końcu mogłem iść w miarę szybko. Doszliśmy do miejscowości Bagarchhap, w której był sklep z lekami. Kupiliśmy lokalne tabletki na problemy żołądkowe i przeziębienie.

zdychanie pod permit check post


piękny wodospad, który zalał drogę (poniżej)


Po 5 godzinach od startu, po ciężkim jak na nasze obecne siły podejściu, dotarliśmy do miejscowości Timang. Ja czułem się już dużo lepiej i wolnym tempem mogłem jeszcze iść dalej, ale Kasie rozłożyło przeziębienie i jak tylko weszliśmy do pokoju to padła na łóżko i zasnęła. Kasia tak ma, że jak ją dopada przeziębienie, to jest bardzo osłabiona i śpi po 12 – 14 godzin na dobę.

2012.04.17 – Dzień 4: Timang (2700 m)

Ten dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i kurację. Kasia w ramach swojej spała przez pół dnia, ja po zaliczeniu wschodu słońca przez pół dnia czytałem książkę, a koło południa czułem się już na tyle dobrze, że postanowiłem przejść się na pobliski mało uczęszczany szlaku prowadzący na przełęcz Namun Bhanjyang. Oczywiście zabrałem ze sobą rolkę papieru toaletowego, która niestety parę razy się przydała :)
Wdrapałem się na wysokość 3500 m, dalej szlak był zasypany śniegiem i nie było żadnych śladów, więc zawróciłem do schroniska. Nie miałem żadnych objawów choroby wysokościowej, więc była szansa, że chociaż z tym nie będzie problemów. Dalej nie czułem się w pełni sił, ale było już o niebo lepiej niż dzień wcześniej.

 wschód słońca widziany z Timangu

2012.04.18 – Dzień 5: Timang (2750 m) – Chame (2670 m) – Bhratang (2850 m)

Kasia po przespaniu prawie całego poprzedniego dnia też już czuła się dużo lepiej, ale wciąż nie tryskała energią. Przyjęliśmy znowu założenie, że tam gdzie uda nam się dojść tam będzie dobrze i ruszyliśmy tempem emeryta. Po 4 godzinach dotarliśmy do Chame, było jeszcze dosyć wcześnie i mieliśmy siłę, więc ruszyliśmy dalej i po 2 godzinach stanęliśmy w Bhratang.

wielkie ptaszysko (chyba kondor) zrywa się do lotu

 most w Chame

szlak do Bhratanag


W Bhratang był tylko jeden guesthouse z dość brudnymi pokojami. Następna wioska była dopiero za 2h, a na tyle nie mieliśmy siły, więc musieliśmy zadowolić się tym co było.
W pokoju pod sufitem podwieszona była gruba folia, prawdopodobnie po to, żeby nie padało na głowę przez dziury w dachu. Folię tą wykorzystywały też lokalne myszy do przemieszczania się pod dachem. Wszystko ok, ale w nocy robiły sporo hałasu i nie dało się spać, ale na to też znalazłem patent – wystarczyło parę razy walnąć w folię kijkiem trekingowym i wszystkie myszy uciekały i nie wracały już przez kilka godzin. Kijek położyłem sobie koło łózka i jak tylko mnie budziły waliłem parę razy w folię i był spokój :) W ten sposób jakoś dotrwaliśmy do rana.

2012.04.19 – Dzień 6: Bhratang (2850 m) – Pisang (3300 m) - Ghyaru (3670 m)

Tego ranka czułem się już całkiem dobrze, pierwszy raz pojawił się apetyt i nie musiałem wciskać w siebie jedzenia – cudowne uczucie jak się zjada posiłek mając na niego ochotę :) Natomiast z Kasią dalej nie było najlepiej, bo przeziębienie nie ustępowało, a na dodatek po pamiętnym lunchu w Tal jej jelita przestały pracować. Widać zareagowaliśmy na niezbyt świeże jedzenie na dwa różne sposoby.
Po godzinie marszu Kasia opadła z sił, więc zrobiliśmy przerwę i zabrałem Kasi plecak, na siłę, bo nie chciała oddać. Mi już wróciła energia, więc szło mi się dobrze, nawet z dwoma plecakami, mimo że podejścia były strome, a wysokość też dość spora – ok. 3000 m. Kasia szła powoli, żeby nie zaziębić bardziej gardła.
Chwilę za postojem dotarliśmy do zakrętu, za którym pojawił się nieziemski widok - w tym miejscu grań zakręca, a zbocze góry jest jednolitą, płaską skałą. Całość wyglądała jak część ścianki gigantycznego leja.



 gigantyczny lej



 Dikur Pokhari
 


 pierwsze spotkanie z Annapurną II

W niecałą godzinę docieramy do Dikur Pokhari i parę minut później pierwszy raz widzimy Annapurnę II (7937 m) – jest piękna. Po kolejnej godzinie jesteśmy w Pisangu (3300 m), gdzie robimy przerwę na lunch (pierwszy lunch od zatrucia w Tal). Zjadamy po pysznej pizzy, zapijamy herbatą i ruszamy dalej.
Za Pisangiem droga rozchodzi się na dwie. Jedna biegnie lewą stroną doliny, jest dużo łatwiejsza, szersza, ma mniejsze przewyższenia i prowadzi przez lotnisko w Humde, oferuje gorsze widoki. Druga jest po prawej stronie doliny, jest dużo trudniejsza, ma spore przewyższenia, ale za to oferuje niesamowite widoki na masyw Annapurny. Mimo osłabienia Kasi postanowiliśmy iść tą drugą trasą. Trochę baliśmy się choroby wysokościowej, bo wioski na prawej trasie były na wysokości 3700 m, a powyżej 2500 m między noclegami nie powinno być więcej niż 600 m różnicy wysokości. Poprzednią noc spędziliśmy na 2850 m, więc kolejną teoretycznie nie powinniśmy spędzać wyżej niż 3450 m. Jednak była jeszcze młoda godzina i nie chcieliśmy kończyć dnia w Pisangu, więc podjęliśmy ryzyko. W ostateczności, gdyby dopadła nas choroba w Ghyaru na 3670 m, cofnęlibyśmy się do Pisangu.
Po pół godzinie spokojnego marszu prawym brzegiem rzeki docieramy do podnóża stoku góry, na zboczu której położona jest miejscowość Ghyaru. Do podejścia na oko było ok 300 m i było bardzo stromo. Szliśmy spokojnym tempem i zajęło nam to trochę ponad godzinę, ale gdy dotarliśmy na miejsce szczęka mi opadła z wrażenia! Mój ubogi, inżynierski słownik nie ma takich słów, które by wyraziły magię widoku, który stamtąd się rozciągał. Zrobiłem masę zdjęć, ale i one nie są w stanie oddać tej przestrzeni i ogromu gór. To po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy!

podejście do Ghyaru


Dorwaliśmy pokój w hotelu Yak Ru (pierwszy hotelik zaraz po wejściu do wioski, gorąco polecamy!) z ogromnym oknem na wprost Annapurny II. Był to najlepszy nocleg na całej trasie, nie dość, że widok z pokoju był po prostu niesamowity, to jeszcze właściciele byli strasznie serdeczni i mili, a jedzenie pyyyycha! Niestety Kasia nie miała okazji się o tym przekonać gdyż, do pary z przeziębieniem męczył ją ból brzucha spowodowany blokadą trwającą już od 4 dni. A... no i wrzątek kosztował rozsądne pieniądze – 80 rupii za litr, w hotelach wyżej i niżej cena nie schodziła poniżej 200 rupii!
Jedyny minus to brak ciepłego prysznica, ale za to zimny dobrze orzeźwiał :)

 penthouse z genialnym widokiem :)


Po przyjściu zamówiłem jedzenie i jedząc (tzn ja jadłem, a Kasia dziubała szarlotkę) rozkoszowaliśmy się chyba najlepszym widokiem ever!



Po kolacji Kasia poszła odsypiać chorobę do pokoju, ja zostałem i dałem się zahipnotyzować Annapurnie. Gapiłem się na nią, aż zapadły całkowite ciemności i zrobiło się bardzo zimno. Właściciele hoteliku rozpalili kozę w „świetlicy”, więc usiadłem żeby się trochę ogrzać (zmarzłem od tego siedzenia na zewnątrz) i pogadać z innymi trekerami. Była spora grupa młodych gości z Izraela i jeden Holender.


2012.04.20 – Dzień 7: Ghyaru (3670 m) – Mugje (3330 m) – Manang (3540 m)

Ustawiłem sobie budzik na 5 rano, żeby zobaczyć pierwsze promienie słońca padające na stoki Annapurny. Warto było wstać tak wcześnie, z resztą zobaczcie sami:


 pierwsze, ciepłe światło


 








Chwilę po tym jak wróciłem do pokoju usłyszałem głośny huk i zobaczyłem potężną lawinę pędzącą w dół północnej ściany Annaprurny II. Złapałem za kamerę i udało mi się kawałek nagrać.


Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Manangu. Kasi przeziębienie nie poprawiło się, co więcej po 5 dniach blokady nie mogła już praktycznie nic jeść. Na śniadanie wcisnęła w siebie tylko pół miski owsianki. Znowu zabrałem jej plecak i ruszyliśmy spokojnym tempem. Dotarliśmy na miejsce ok 14 i udaliśmy się prosto do lekarza – ból brzucha, który dokuczał Kasi stał się nieznośny i ledwo mogła iść. W Manangu jest przychodnia założona przez zachodnich lekarzy, którzy są tam w ramach wolontariatu. Tzn. dla turystów jest to płatna przychodnia, a cały dochód jest przeznaczany na utrzymanie placówki i leczenie ludności lokalnej. Gdyby nie ich placówka, lokalesi musieli by albo leczyć się na własną rękę albo schodzić 6 dni, a następnie łapać autobus do Pokhary.

 przepiękny widok na dolinę - po prawej u góry AII

Po oględzinach Kasia dostała tabletki na pogonienie i na przeziębienie. Lekarz zalecił jej żeby odpoczęła ze dwa, trzy dni w hotelu w Manangu. Ja czułem się już dobrze i nie za bardzo chciało mi się siedzieć w wiosce bezczynnie przez trzy dni, więć postanowiłem zrobić side trek do pobliskiego jeziora Tilichio leżącego na wysokości 4950 m, ta wyprawa zajmuje akurat 2 do 3 dni. Podobno to najwyżej położone jezioro na świecie, piszę "podobno", bo tych najwyższych jest kilka :)
Znaleźliśmy hotelik, zjedliśmy kolację i wyskoczyłem na chwilę na miasto rozejrzeć się. Już wracałem do hotelu gdy usłyszałem wrzask: „Pioooootreeeeek!!!”. Rozglądam się i widzę Wojtka stojącego na balkonie hoteliku i wrzeszczącego żebym wszedł do środka. Wszedłem i spotkałem całą bandę, czyli Wojtka, Izę, Jacka i Agę siedzących przy lokalnym bimbrze :) Myślałem, że po jednym dniu aklimatyzacji ruszyli już na przełęcz, ale okazało się, że Manang i okolice tak im przypadły do gustu, że siedzą łącznie już trzeci dzień zaliczając ciekawsze, jednodniowe side trecki. Jacek z Agą mają już kupiony wylot z Kathmandu do Polski, więc nie mogą pozwolić sobie na wydłużanie treku o kolejne dni. Natomiast Wojtek z Izą są bardziej wyluzowani czasowo i okazało się, że następnego dnia też chcą ruszyć na Tilichio lake. Ustawiam się z nimi na kolejny dzień i lęcę do hotelu spać, bo jestem dość zmęczony – cały dzień zasuwania z dwoma plecakami na wysokości 3500 m dał mi jednak trochę w kość.

Czy Piotrek, Iza i Wojtek dotrą do jeziora? Czy Kasia wyzdrowieje? Czy przełęcz zostanie zdobyta? Czy Steven jest bratem Alexis? Wszystkiego dowiecie się w następnym odcinku, cierpliwości :)

2 komentarze:

  1. zajebiste widoki, a wiem ze zdjecia nawet w polowie nie oddaja rzeczywistoci. czekam z niecierpliwoscia na kolejna porcje gorskiej relacji!

    mam nadzieje ze tabletki postawily Kasie na nogi i dalsza czesc treku obyla sie bez zbednych przygod.

    powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  2. dzieki za opis! ;)
    w pazdzierniku tez sie wybieramy ;)

    Pozdrawiam i czekam na njusy ;)

    OdpowiedzUsuń