Trek trwał łącznie 16 dni, opisanie tego w jednym rzucie jest ciężkie, a czytanie pewnie jeszcze trudniejsze. Dlatego żeby zaoszczędzić wam i sobie trudu opis wrzucę w kilku częściach. Poniżej część pierwsza zawierająca pierwsze 7 dni.
2012.04.13 –
Dzień 0: Kathmandu (1300 m) – Besi Sahar (760 m) – Bhulbule (840
m)
Zerwaliśmy się
wcześnie rano i pojechaliśmy na dworzec skąd o 6:00 miał wyruszyć
nasz wesoły autobus. Obsługa autobusu to kierowca plus dwóch
pomagierów. Wyjechaliśmy jak zwykle z lekkim opóźnieniem, które
systematycznie zwiększaliśmy już
do końca podróży. Zastosowano w tym celu następujący repertuar środków:
- zatrzymywanie się na każdym skrzyżowaniu i pertraktacje cen biletów
- wrzucanie wszystkich gratów potencjalnych pasażerów do środka lub na dach autobusu, a dopiero potem negocjowanie ceny przejazdu, dzięki czemu marnowano czas na ponowne wyładowanie gratów gdy strony negocjacji nie osiągnęły konsensusu, jest to jeden z bardziej efektywnych sposobów zwiększania opóźnienia, bardzo często stosowany
- ładowanie zestawu meblowego jednego z pasażerów na dach
- po przyjechaniu na ostatni przystanek pasażera z zestawem meblowym, rozładunek całego zestawu meblowego z dachu i przeniesienie do jego domu, wraz z „szybkim” poczęstunkiem herbatą w ramach podziękowań
- zakupy owoców na lokalnym markecie na trasie
- dwa postoje na posiłek
Jedną z
ciekawszych akcji po drodze była próba wyłudzenia od nas
dodatkowej opłaty za bagaż – najpierw zaczęło się od 250 rupii
za osobę (za bilet za dwie osoby zapłaciliśmy 360 rupii).
Grzecznie odpowiedziałem, że nie płacę za bagaż ponieważ jest w
cenie biletu. Pan się obruszył, powiedział coś drugiemu i razem
zaczęli mnie przekonywać, żebym zapłacił. Powiedziałem, że
mogę zapłacić pod warunkiem, że wypiszą mi oficjalny bilet na
bagaż – nie zgodzili się. Po jakimś czasie zaproponowano nam 250
rupii za nas dwoje, ponownie powiedziałem, że nie płacę i znowu
był spokój. Pod koniec jazdy gość powiedział, że w
ostateczności zadowoli się stówką za naszą dwójkę, ale na to
też się nie zgodziłem – to, że jestem biały nie znaczy, że
jestem głupi ;)
Dzięki
bogatemu repertuarowi przedstawionemu wcześniej odcinek 120 km
pokonaliśmy w zaledwie 9 godzin. Planowaliśmy, że dotrzemy do Besi
Sahar koło 12, góra 13 i ruszymy na piechotę do Bhulbule. Jednak w
związku z takim opóźnieniem i zmęczeniem po długiej i męczącej
podróży postanowiliśmy znowu skorzystać z autobusu, w którym
spotkaliśmy sympatyczną parkę z Polski – Jacka i Agnieszkę,
którzy wybrali się tu aby spędzić urlop.
W autobusie,
jak to w autobusie, było wesoło i ciasno. W pewnym momencie, gdy
autobus zatrzymał się, żeby zabrać dodatkowych kilka osób,
wpadłem na pomysł, żeby przenieść się na dach – strzał w 10!
Przyjemny powiew, piękne widoki i świetny klimat, tylko trochę rzucało i czasami przewody zawieszone nad drogą wisiały zbyt nisko - jak miały izolacje, to podawaliśmy je sobie z rąk do rąk, jak nie miały, to wszyscy wypłaszczali się na dachu, żeby tylko ich nie dotknąć :)
Po
dojechaniu na miejsce znaleźliśmy przyjemną kwaterkę i zjedliśmy
z Wojtkiem i Agą kolację gadając o planach trekingowych. W naszym
guesthousie był jeden bardzo śmieszny dziadek, do którego
obowiązków należało mycie garów. Musiał chyba sobie przy tym
coś przypalać, bo co chwilę zanosił się głośnym i bardzo
zaraźliwym śmiechem :)
Gdzieś w
połowie kolacji rozpadał się konkretny deszcz z naprawdę
konkretnym gradem, ale lokalesi nas uspokoili, że takie mocne opady
pojawiają się głównie późnym wieczorem, a w ciągu dnia powinno
być raczej bezdeszczowo, raczej.
2012.04.14 –
Dzień 1: Bhulbule (840 m) – Bahudanda (1310 m) – Jagat (1300 m)
Na szlak
wyruszyliśmy o 8 rano, a już było nieznośnie gorąco. Na samym
początku droga rozdziela się – lewą stroną doliny biegnie
szersza trasa dla jeepów, jest dość płaska i łatwa, natomiast
prawą idzie stary pieszy szlak, który co chwilę wznosi się na
jakieś wzgórze, a potem opada w dolinę, jest trudniejszy, ale za
to ciekawszy widokowo. My poszliśmy prawym.
Po paru
godzinach marszu trafiliśmy na dwie starsze babeczki targające
drewno. Wyprzedziłem je (a co!), wyciągnąłem aparat, przykucnąłem
i cyknąłem parę fotek. Gdy już były blisko mnie, jedna podeszła
i powiedziała: „no money, no photo” (tekst ten mówią wszyscy
lokalesi w większych miastach, żeby wyciągnąć kaskę od turysty)
i wyciągnęła rękę, ja zrobiłem głupią minę, bo mnie
zaskoczyła, a ona, razem z drugą, zaczęły rechotać :)
Pośmialiśmy się chwilę razem, po czym pozdrowiliśmy się po
lokalnemu „namaste” i ruszyliśmy dalej. Jednak nie wszyscy
lokalesi są pazerni na pieniądze turystów.
Ok. 12 po
pokonaniu dość sporego wzniesienia dostaliśmy się do Bahudanda.
Byłem już straaasznie głodny, więc postój na lunch był
obowiązkowy. W międzyczasie dogonili nas Jacek z Agnieszką, napili
się z nami herbaty i popędzili dalej. Niestety zaczęło zanosić
się na deszcz, a plan minimum, czyli Ghermu, nie został jeszcze
osiągnięty, więc po zjedzeniu konkretnej porcji makaronu z
warzywami szybko wystartowaliśmy dalej. Po pół godzinie już
padało, poubieraliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i twardo
szliśmy dalej. Szliśmy szybko, żeby jak najszybciej dotrzeć na
miejsce i w pewnym momencie, na półce skalnej, jeden z badyli,
które mijałem zaczął się ruszać. Odskoczyłem i zobaczyłem, że
mija mnie 2-3 metrowy żółty wąż, który najwyraźniej grzał się
na ciepłych jeszcze kamieniach, po chwili zniknął w krzakach, uff.
Po kolejnych
kilku godzinach marszu dotarliśmy do Ghermu i spotkaliśmy Jacka i
Agnieszkę suszących się w jednym z guesthouseów. Posiedzieliśmy,
pogadaliśmy, popiliśmy herbatę z cytryną i imbirem, a w
międzyczasie deszcz powoli ustępował. Gdy deszcz już znacznie
zelżał zdecydowaliśmy się ruszyć dalej do Jagat. Dojście tam
zajęło nam chyba 1,5h. Zajęliśmy pokoje w bardzo fajnym
guesthousie wiszącym nad samym urwiskiem na początku wioski, po
prawej stronie. Widok z okna był konkretny. Zaraz po przyjściu,
wskoczyłem pod prysznic, który miał być gorący, ale okazał się
lodowaty. Na szczęście jeszcze byłem rozgrzany po marszu, więc
nie zamarzłem. Dopiero jak wyszedłem spod prysznica i poskarżyłem
się, że woda była zimna, pani poinformowała mnie, że ciepła
woda jest, ale w kabinie na piętrze, a nie na parterze... Reszta
ekipy wykąpała się na piętrze :)
Późnym
wieczorem, gdy raczyliśmy się piwkiem, do Jagat dotarła jeszcze
jedna parka z Polski – Wojtek i Iza. (Prawdziwa kumulacja rodaków
w Himalajach! :). Wojtek z Izą to długodystansowi podróżnicy,
którzy rzucili swoje prace w PL i ruszyli w podróż dookoła
świata. Jeżdżą od stycznia tego roku, a w Nepalu siedzą już od
miesiąca, głównie w rejonie Everest Base Camp, a teraz postanowili
zaliczyć Annapurna Circuit Trek.
2012.04.15 –
Dzień 2: Jagat (1300 m) – Tal (1700 m) – Dharapani (1995 m)
W związku z
tym, że pogoda regularnie zaczynała psuć się koło południa,
postanowiliśmy wyruszyć wcześnie rano dlatego wystartowaliśmy już
o 7 zaraz po śniadaniu. Trasa była bardzo malownicza, co chwilę
mijaliśmy spore karawany osiołków targających rzeczy w górę i w
dół szlaku, było kilka ładnych wodospadów i całkiem strome
podejście do Tal, na którym napatoczyliśmy się na porterów
wnoszących linę na budowę mostu podwieszanego. Lina musi być
oczywiście transportowana w całości, więc każdy z gości ma na
plecach kilka zwojów tej liny, a wszyscy są nią połączeni – z
pewnością, nie ułatwia im to zadania, bo czasami kilku z nich musi
zasuwać pod górę bokiem. Niestety tego dnia pogoda zepsuła się
grubo przed południem i cały czas szliśmy w deszczu – raz
mocniejszym, raz słabszym.
W Tal
zatrzymaliśmy się na lunch w knajpce po lewej stronie, mniej więcej
naprzeciwko Safe Water Drinking Station. Wizyta w tej knajpie
wpłynęła znacząco na naszą kondycję i niestety zmieniła dalszy
plan treku.
Zjedliśmy
po Dal Bhat lokalnym daniu, na które składa się ryż z ziemniakami
z curry i zupa z soczewicy. Ponieważ byliśmy mocno głodni, a Kasię
bolało gardło dorzuciliśmy sobie jeszcze po zupce czosnkowej i
pomaszerowaliśmy dalej. Za Tal
zrobiło się jeszcze bardziej malowniczo. Ściany doliny zrobiły
się mocno strome, a strumień bardziej porywisty.
Dolina za Tal
ciekawski dzieciak z Karte
niektóre mosty były w kiepskim stanie ;)
Koło 15tej
dotarliśmy do docelowej miejscowości czyli Dharapani. Ja chciałem
iść dalej, ale na szczęście dla nas Kasia zaprotestowała. Na
szczęście, bo zaraz po wejściu do pokoju zrobiło mi się
strasznie zimno i rozbolał mnie żołądek. Ubrałem się prawie we
wszystko co miałem, wskoczyłem do śpiwora, a i tak telepałem się
z zimna. Dolina, w której byliśmy ciągnęła się z północy na
południe, więc słońce pojawiało się tu tylko na kilka godzin w
ciągu dnia, dorzucając do tego wysokość prawie 2000 m efekt był
taki że temperatura na zewnątrz była pewnie w okolicach 5 stopni.
Właściciele guesthousów nie przejmują się raczej temperaturą w
pokojach, więc nie mają one ogrzewana. Natomiast dbają bardzo o
poprawną wentylację, w tym celu okna i drzwi mają spore szpary. Tą
sytuację bardzo dobrze opisuje następujący wzór:
Tz = Tp
gdzie:
Tz –
temperatura na zewnątrz
Tp –
temperatura pokoju
:)
Dopiero
wieczorem odważyłem się wyjść ze śpiwora i spróbowałem
wcisnąć w siebie zupę warzywną, ale niestety zdołałem zjeść
kilka łyżek, po czym poleciałem do toalety wymiotować. Po jakimś
czasie doszło rozwolnienie i taki zestaw męczył mnie już cały
wieczór i pół nocy. Koło pierwszej byłem już tak bardzo
osłabiony, że mimo bardzo silnego bólu żołądka udało mi się
zasnąć. Pamiętam, że przed zaśnięciem, w stanie pół snu
zaczęły mnie dopadać czarne myśli, że będziemy musieli wycofać
się z tego treku. Byłem tak osłabiony, że ciężko było mi dość
do toalety, więc naprawdę bałem się, że to już koniec wyprawy i
że będziemy musieli wynająć jakiegoś portera, żeby pomógł mi
zejść z powrotem do Besi Sahar. Tej samej nocy Kasię też dopadła
biegunka, ale bez wymiotów i bez delirium jak u mnie:) większym problemem w
jej przypadku zaczęło być gardło, którego ból bardzo się
nasilił.
2012.04.16 –
Dzień 3: Dharapani (1995 m) – Bagarchhap (2160 m) – Timang (2750
m)
Obudziłem
się koło piątej, żołądek bolał już dużo mniej i miałem
trochę więcej energii, ale po nocy było mi strasznie zimno. Koło
ósmej udało mi się nawet wcisnąć w siebie owsiankę, ale tak
mnie to jedzenie zmęczyło, że musiałem się znowu położyć i
odpocząć. U Kasi, z kolei, po zimnej nocy rozwinęła się infekcja
gardła i też ją dopadło osłabienie. Leżeliśmy jak dwie
ostatnie sieroty na łóżku i nie mieliśmy siły się nawet
spakować, zaczynało się robić wesoło :)
W końcu
zebraliśmy się w sobie, spakowaliśmy manatki i ok 10tej
wyruszyliśmy na szlak z założeniem, że dojdziemy tam gdzie nam
się uda. Po 10 minutach był check post (sprawdzali permity i karty
turystów). Kasia miała więcej siły, więc weszła do środka
załatwić formalności, ja usiadłem na schodach i zdychałem.
Ruszyliśmy dalej, ale po jakiś 20 minutach musiałem znowu usiąść
i odpocząć jakieś 15 minut, generalnie nie było najlepiej. Jednak
po kilku takich 20 minutowych przemarszach jakoś się rozruszałem i
w końcu mogłem iść w miarę szybko. Doszliśmy do miejscowości
Bagarchhap, w której był sklep z lekami. Kupiliśmy lokalne tabletki
na problemy żołądkowe i przeziębienie.
zdychanie pod permit check post
piękny wodospad, który zalał drogę (poniżej)
Po 5 godzinach od startu, po ciężkim jak na nasze obecne siły podejściu, dotarliśmy do miejscowości Timang. Ja czułem się już dużo lepiej i wolnym tempem mogłem jeszcze iść dalej, ale Kasie rozłożyło przeziębienie i jak tylko weszliśmy do pokoju to padła na łóżko i zasnęła. Kasia tak ma, że jak ją dopada przeziębienie, to jest bardzo osłabiona i śpi po 12 – 14 godzin na dobę.
2012.04.17 –
Dzień 4: Timang (2700 m)
Ten dzień
przeznaczyliśmy na odpoczynek i kurację. Kasia w ramach swojej
spała przez pół dnia, ja po zaliczeniu wschodu słońca przez pół dnia czytałem książkę, a koło południa
czułem się już na tyle dobrze, że postanowiłem przejść się na
pobliski mało uczęszczany szlaku prowadzący na przełęcz Namun
Bhanjyang. Oczywiście zabrałem ze sobą rolkę papieru toaletowego,
która niestety parę razy się przydała :)
Wdrapałem
się na wysokość 3500 m, dalej szlak był zasypany śniegiem i nie
było żadnych śladów, więc zawróciłem do schroniska. Nie miałem
żadnych objawów choroby wysokościowej, więc była szansa, że
chociaż z tym nie będzie problemów. Dalej nie czułem się w pełni
sił, ale było już o niebo lepiej niż dzień wcześniej.
2012.04.18 –
Dzień 5: Timang (2750 m) – Chame (2670 m) – Bhratang (2850 m)
Kasia po
przespaniu prawie całego poprzedniego dnia też już czuła się
dużo lepiej, ale wciąż nie tryskała energią. Przyjęliśmy znowu
założenie, że tam gdzie uda nam się dojść tam będzie dobrze i
ruszyliśmy tempem emeryta. Po 4 godzinach dotarliśmy do Chame, było
jeszcze dosyć wcześnie i mieliśmy siłę, więc ruszyliśmy dalej
i po 2 godzinach stanęliśmy w Bhratang.
W Bhratang był tylko jeden guesthouse z dość brudnymi pokojami. Następna wioska była dopiero za 2h, a na tyle nie mieliśmy siły, więc musieliśmy zadowolić się tym co było.
wielkie ptaszysko (chyba kondor) zrywa się do lotu
most w Chame
szlak do Bhratanag
W Bhratang był tylko jeden guesthouse z dość brudnymi pokojami. Następna wioska była dopiero za 2h, a na tyle nie mieliśmy siły, więc musieliśmy zadowolić się tym co było.
W pokoju pod
sufitem podwieszona była gruba folia, prawdopodobnie po to, żeby
nie padało na głowę przez dziury w dachu. Folię tą
wykorzystywały też lokalne myszy do przemieszczania się pod
dachem. Wszystko ok, ale w nocy robiły sporo hałasu i nie dało się
spać, ale na to też znalazłem patent – wystarczyło parę razy
walnąć w folię kijkiem trekingowym i wszystkie myszy uciekały i
nie wracały już przez kilka godzin. Kijek położyłem sobie koło
łózka i jak tylko mnie budziły waliłem parę razy w folię i był
spokój :) W ten sposób jakoś dotrwaliśmy do rana.
2012.04.19 –
Dzień 6: Bhratang (2850 m) – Pisang (3300 m) - Ghyaru (3670 m)
Tego ranka
czułem się już całkiem dobrze, pierwszy raz pojawił się apetyt
i nie musiałem wciskać w siebie jedzenia – cudowne uczucie jak
się zjada posiłek mając na niego ochotę :) Natomiast z Kasią
dalej nie było najlepiej, bo przeziębienie nie ustępowało, a na
dodatek po pamiętnym lunchu w Tal jej jelita przestały pracować.
Widać zareagowaliśmy na niezbyt świeże jedzenie na dwa różne
sposoby.
Po godzinie
marszu Kasia opadła z sił, więc zrobiliśmy przerwę i zabrałem
Kasi plecak, na siłę, bo nie chciała oddać. Mi już wróciła
energia, więc szło mi się dobrze, nawet z dwoma plecakami, mimo że
podejścia były strome, a wysokość też dość spora – ok. 3000
m. Kasia szła powoli, żeby nie zaziębić bardziej gardła.
Chwilę za
postojem dotarliśmy do zakrętu, za którym pojawił się nieziemski
widok - w tym miejscu grań zakręca, a zbocze góry jest jednolitą,
płaską skałą. Całość wyglądała jak część ścianki
gigantycznego leja.
gigantyczny lej
Dikur Pokhari
pierwsze spotkanie z Annapurną II
W niecałą godzinę docieramy do Dikur Pokhari i parę minut później pierwszy raz
widzimy Annapurnę II (7937 m) – jest piękna. Po kolejnej godzinie jesteśmy
w Pisangu (3300 m), gdzie robimy przerwę na lunch (pierwszy lunch od
zatrucia w Tal). Zjadamy po pysznej pizzy, zapijamy herbatą i
ruszamy dalej.
Za Pisangiem
droga rozchodzi się na dwie. Jedna biegnie lewą stroną doliny,
jest dużo łatwiejsza, szersza, ma mniejsze przewyższenia i
prowadzi przez lotnisko w Humde, oferuje gorsze widoki. Druga jest po
prawej stronie doliny, jest dużo trudniejsza, ma spore
przewyższenia, ale za to oferuje niesamowite widoki na masyw
Annapurny. Mimo osłabienia Kasi postanowiliśmy iść tą drugą
trasą. Trochę baliśmy się choroby wysokościowej, bo wioski na
prawej trasie były na wysokości 3700 m, a powyżej 2500 m między
noclegami nie powinno być więcej niż 600 m różnicy wysokości.
Poprzednią noc spędziliśmy na 2850 m, więc kolejną teoretycznie
nie powinniśmy spędzać wyżej niż 3450 m. Jednak była jeszcze
młoda godzina i nie chcieliśmy kończyć dnia w Pisangu, więc
podjęliśmy ryzyko. W ostateczności, gdyby dopadła nas choroba w
Ghyaru na 3670 m, cofnęlibyśmy się do Pisangu.
Po pół
godzinie spokojnego marszu prawym brzegiem rzeki docieramy do podnóża
stoku góry, na zboczu której położona jest miejscowość Ghyaru.
Do podejścia na oko było ok 300 m i było bardzo stromo. Szliśmy
spokojnym tempem i zajęło nam to trochę ponad godzinę, ale gdy
dotarliśmy na miejsce szczęka mi opadła z wrażenia! Mój ubogi,
inżynierski słownik nie ma takich słów, które by wyraziły magię
widoku, który stamtąd się rozciągał. Zrobiłem masę zdjęć,
ale i one nie są w stanie oddać tej przestrzeni i ogromu gór. To
po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy!
Dorwaliśmy
pokój w hotelu Yak Ru (pierwszy hotelik zaraz po wejściu do wioski,
gorąco polecamy!) z ogromnym oknem na wprost Annapurny II. Był to
najlepszy nocleg na całej trasie, nie dość, że widok z pokoju był
po prostu niesamowity, to jeszcze właściciele byli strasznie
serdeczni i mili, a jedzenie pyyyycha! Niestety Kasia nie miała okazji się o tym przekonać gdyż, do pary z przeziębieniem męczył ją
ból brzucha spowodowany blokadą trwającą już od 4 dni. A... no i
wrzątek kosztował rozsądne pieniądze – 80 rupii za litr, w
hotelach wyżej i niżej cena nie schodziła poniżej 200 rupii!
Jedyny minus to brak ciepłego prysznica, ale za to zimny dobrze orzeźwiał :)
Jedyny minus to brak ciepłego prysznica, ale za to zimny dobrze orzeźwiał :)
Po przyjściu
zamówiłem jedzenie i jedząc (tzn ja jadłem, a Kasia dziubała
szarlotkę) rozkoszowaliśmy się chyba najlepszym widokiem ever!
Po kolacji
Kasia poszła odsypiać chorobę do pokoju, ja zostałem i dałem się
zahipnotyzować Annapurnie. Gapiłem się na nią, aż zapadły
całkowite ciemności i zrobiło się bardzo zimno. Właściciele
hoteliku rozpalili kozę w „świetlicy”, więc usiadłem żeby
się trochę ogrzać (zmarzłem od tego siedzenia na zewnątrz) i
pogadać z innymi trekerami. Była spora grupa młodych gości z
Izraela i jeden Holender.
2012.04.20 –
Dzień 7: Ghyaru (3670 m) – Mugje (3330 m) – Manang (3540 m)
Ustawiłem
sobie budzik na 5 rano, żeby zobaczyć pierwsze promienie słońca
padające na stoki Annapurny. Warto było wstać tak wcześnie, z resztą zobaczcie sami:
pierwsze, ciepłe światło
Chwilę po
tym jak wróciłem do pokoju usłyszałem głośny huk i zobaczyłem
potężną lawinę pędzącą w dół północnej ściany Annaprurny
II. Złapałem za kamerę i udało mi się kawałek nagrać.
Po śniadaniu
ruszyliśmy w stronę Manangu. Kasi przeziębienie nie poprawiło
się, co więcej po 5 dniach blokady nie mogła już praktycznie nic
jeść. Na śniadanie wcisnęła w siebie tylko pół miski owsianki.
Znowu zabrałem jej plecak i ruszyliśmy spokojnym tempem. Dotarliśmy
na miejsce ok 14 i udaliśmy się prosto do lekarza – ból brzucha,
który dokuczał Kasi stał się nieznośny i ledwo mogła iść. W
Manangu jest przychodnia założona przez zachodnich lekarzy, którzy
są tam w ramach wolontariatu. Tzn. dla turystów jest to płatna
przychodnia, a cały dochód jest przeznaczany na utrzymanie placówki
i leczenie ludności lokalnej. Gdyby nie ich placówka, lokalesi
musieli by albo leczyć się na własną rękę albo schodzić 6 dni,
a następnie łapać autobus do Pokhary.
przepiękny widok na dolinę - po prawej u góry AII
Po
oględzinach Kasia dostała tabletki na pogonienie i na
przeziębienie. Lekarz zalecił jej żeby odpoczęła ze dwa, trzy
dni w hotelu w Manangu. Ja czułem się już dobrze i nie za bardzo
chciało mi się siedzieć w wiosce bezczynnie przez trzy dni, więć
postanowiłem zrobić side trek do pobliskiego jeziora Tilichio
leżącego na wysokości 4950 m, ta wyprawa zajmuje akurat 2 do 3
dni. Podobno to najwyżej położone jezioro na świecie, piszę "podobno", bo tych najwyższych jest kilka :)
Znaleźliśmy
hotelik, zjedliśmy kolację i wyskoczyłem na chwilę na miasto
rozejrzeć się. Już wracałem do hotelu gdy usłyszałem wrzask:
„Pioooootreeeeek!!!”. Rozglądam się i widzę Wojtka stojącego
na balkonie hoteliku i wrzeszczącego żebym wszedł do środka.
Wszedłem i spotkałem całą bandę, czyli Wojtka, Izę, Jacka i Agę
siedzących przy lokalnym bimbrze :) Myślałem, że po jednym dniu
aklimatyzacji ruszyli już na przełęcz, ale okazało się, że
Manang i okolice tak im przypadły do gustu, że siedzą łącznie
już trzeci dzień zaliczając ciekawsze, jednodniowe side trecki.
Jacek z Agą mają już kupiony wylot z Kathmandu do Polski, więc
nie mogą pozwolić sobie na wydłużanie treku o kolejne dni.
Natomiast Wojtek z Izą są bardziej wyluzowani czasowo i okazało
się, że następnego dnia też chcą ruszyć na Tilichio lake.
Ustawiam się z nimi na kolejny dzień i lęcę do hotelu spać, bo
jestem dość zmęczony – cały dzień zasuwania z dwoma plecakami
na wysokości 3500 m dał mi jednak trochę w kość.
Czy Piotrek, Iza i Wojtek dotrą do jeziora? Czy Kasia wyzdrowieje? Czy przełęcz zostanie zdobyta? Czy Steven jest bratem Alexis? Wszystkiego dowiecie się w następnym odcinku, cierpliwości :)
Czy Piotrek, Iza i Wojtek dotrą do jeziora? Czy Kasia wyzdrowieje? Czy przełęcz zostanie zdobyta? Czy Steven jest bratem Alexis? Wszystkiego dowiecie się w następnym odcinku, cierpliwości :)
zajebiste widoki, a wiem ze zdjecia nawet w polowie nie oddaja rzeczywistoci. czekam z niecierpliwoscia na kolejna porcje gorskiej relacji!
OdpowiedzUsuńmam nadzieje ze tabletki postawily Kasie na nogi i dalsza czesc treku obyla sie bez zbednych przygod.
powodzenia!
dzieki za opis! ;)
OdpowiedzUsuńw pazdzierniku tez sie wybieramy ;)
Pozdrawiam i czekam na njusy ;)