czwartek, 31 maja 2012

2012.04.30 - 05.06 - Annapurna Base Camp


Dzień 1: Phedi (1130 m) – Pothana (1890 m)

W LP piszą, że dla osób bez aklimatyzacji wysokościowej treking na Annaurna Base Camp położonego na wysokości 4130m.n.p.m, zajmuje jakieś 9 do 11 dni. My wiedzieliśmy, że możemy wdrapywać się nie marnując dni na aklimatyzację, którą już zdobyliśmy na poprzednim treku, zatem obliczyliśmy, że powinniśmy zrobić tą trasę w jakieś 7 dni.
Z położonego na wysokości 1100 m.n.p.m Phedi wyruszyliśmy ok południa z zamierzeniem, że tak do 18 spokojnie możemy iść. Jednakże już po 2,5 godzinie okazało się że na dziś koniec zabawy.
Pojawił się problem natury administracyjnej. Na bramce wjazdowej do obszaru chronionego woków Annapurny, panowie bramkarze postanowili, że nie przepuszczą nas przez check-point.

A cała sytuacja wyglądał następująco: kiedy szliśmy na pierwszy trek wyrobiliśmy wszystkie niezbędne przepustki i pozwolenia, wydając na nie kupę pieniędzy. Pozwolenie na przebywanie w obszarze Annapurny jest jednorazowe tzn. że można tam siedzieć np. rok na jednej przepustce, ale jak się opuści region i pojedzie np. na 1 dzień do Pokhary to trzeba wykupić kolejny permit, który od osoby kosztuje 100 PLN. Ponieważ bramka nie byłą położona na samej granicy parku, ale kilka kilometrów w głębi obszaru Annapurny, wiedzieliśmy że możemy utrzymywać, że nigdy nie opuściliśmy obszaru. Okazując permity powiedzieliśmy strażnikom, że wracamy z trekingu wokół Annapurny tylko niekonwencjonalną trasą i robimy poboczne treki. A strażnicy na to że ściemniamy i że na pewno byliśmy w Pokarze. Faktycznie mieli rację, ale nie mogli nam udowodnić, że opuściliśmy obszar, więc my trzymaliśmy się własnej wersji wydarzeń. I taka wymiana racji i argumentów trwała ponad godzinę. Jednak nepalscy bramkarze są niebłagani! Uparli się, że nas nie wpuszczą i koniec! Albo zapłacimy 8000 rupi czyli 400 PLN albo możemy spadać i wracać do Pokary. Wkurzeni i zmęczeni całą sytuacją i nerwową dyskusją w końcu postanowiliśmy zawrócić. 10 min poniżej bramek był maleńki rodzinny hostelik, w którym usiedliśmy aby przeanalizować nasze położenie. Doszliśmy do wniosku, że nie zapłacimy bramkarzom 8000 rupi i nie chce się nam jechać do Pokary po nowy permit, tym bardziej że formalnie ten który mieliśmy był ważny, bo nie dostaliśmy żadnej pieczątki wylatując z Jomson. Postanowiliśmy obejść jakoś miejsce kontroli, ale po wstępnym rozeznaniu terenu okazało się, że bramki są położone w strategicznym miejscu i z jednej i z drugiej strony jest strome porośnięte drzewami zbocze, którym nie koniecznie mieliśmy ochotę się przeprawiać. Wymyśliliśmy w końcu, że najlepiej będzie przejść przez bramki w nocy, kiedy strażnicy będą spali. Plan został jednogłośnie przegłosowany i postanowiliśmy, że o 3 w nocy wyruszymy z latarkami i prześlizgniemy się pod nosem strażników. O 3.30 nad ranem na paluszkach i przy zgaszonych latarkach przedreptaliśmy przez uśpione miasteczko i opustoszały check-point. Mission accomplished! Mogliśmy spokojnie kontynuowań trek, a 8000 rupi zostało w naszej kieszeni!

relacja z akcji na gorąco :)

Dzień 2: Pothana (1890 m) – New Bridge (1340 m) - Chhomrong (2170 m)

Tego dnia treking zaczęliśmy o 3:15 w nocy, zatem zapowiadał się naprawdę dłuuuugi dzień!
O 6 rano kiedy w końcu postanowiliśmy zjeść śniadanie byliśmy już po prawie 3 godzinach marszu, a była dopiero 6 rano!!! Niestety na postoju śniadaniowym analizując mapę zorientowaliśmy się, że w nocy nie widząc oznaczenia szlaku pomyliliśmy drogę i zrobiliśmy spore kółko. Punkt, w którym się znajdowaliśmy był w linii prostej oddalony o jakąś godzinę marszu od punktu wyjścia – a my okrężną drogą dotarliśmy tu po 3 godzinach. Trudno, ale w końcu godzina była młoda, więc mieliśmy przed sobą jeszcze cały dzionek treku.
Dzień był piękny! Fantastyczna pogoda i cudowne widoki.
Nie można również pominąć interesującego faktu, że wzdłuż szlaków prowadzących do ABC rośnie prawdziwe dobrodziejstwo krzaków marihuany. Konopie indyjskie są tutaj pospolitym chwastem. Zresztą sama nazwa „samosiejka” dobrze oddaje charakter tej roślinki, która rośnie dosłownie wszędzie! 




Ok 12 wdrapaliśmy się już 1780 m.n.p.m i dość mocno zmęczeni stromym podejściem postanowiliśmy zjeść nasz standardowy zestaw lunchowy: puszka tuńczyka + makaron z warzywami. Posiliwszy się, zeszliśmy szlakiem w dół do koryta rzeki gdzie wypływało gorące źródło i zaliczyliśmy ponad godzinny relaksik w gorącej kąpieli. Ja konsekwentni siedziałam w sadzawce, podczas gdy Piotrek nie mogąc wytrzymać wysokiej temperatury co 5 min, biegał do lodowatej, rwącej, górskiej rzeki i wskakiwał tam na parę sekund, żeby się schłodzić.

 ciepłe źródła

zimne źródła

Po ponad godzinie w takim ukropie byłam kompletnie wykończona. Gorąca kąpiel jest bardzo relaksująca, ale przy okazji wysysa z człowieka całą energię, a tu jeszcze trzeba było się wdrapać na 2200. No ale zagryzłam zęby i powoli zaczęliśmy ostatnie tego dnia podejście do miejscowości Chhamrong. Po godzinie z kawałkiem byliśmy na miejscu. Była 15.30 i stwierdziliśmy, że dzisiejszy 12 godzinny treking możemy zakończyć właśnie tutaj. Za pozostaniem w Chamrong przemawiał również widok na przepiękny szczyt Fishtail, który mogliśmy kontemplować z okien guesthousowej knajpki.
Relaksując się przy piwku i kolacji dostaliśmy smsa od Wojtka i Izy, że właśnie dotarli do Chhamrong. Zatem nasza trekingowa ekipa znowu była w komplecie:)


 świętowanie udanej akcji nocnej i długiego dnia 

Machhapuchhre (Fishtail) 6997 m

Dzień 3: Chamrong (2170 m) – Bamboo (2810 m) – Deurali (3230 m)

Tym razem wystartowaliśmy nieco później gdyż ok. 8 rano. Po śniadaniu złapaliśmy się z Izą i Wojtkiem i po uzupełnieniu zapasu tuńczyków w lokalnym sklepiku wymaszerowaliśmy w kierunku ABC. Dzień znowu był przepiękny. Szlak raz wznosił się raz opadał, więc marsz był dosyć męczący, ale widoki rekompensowały zmęczenie. Po przekroczeniu 2500 m, krajobraz z tropikalnego zaczął stawać się wysokogórski. W pewnym momencie weszliśmy w przepiękną dolinę, nad którą zawieszone były masywne skały, które systematycznie rosły przemieniając się w ośnieżone szczyty.
Prawdziwe Himalaje! :)




Planowaliśmy, ze tego dnia nasz marsz zakończymy w miejscowości Himalaya, położonej na wysokości 2920m. Kiedy dotarliśmy do Himalaya była już 15.30, a pogoda gwałtownie zaczęła się zmieniać i zaczął padać dość intensywny deszcz. Niestety, zostaliśmy zmuszeni do zweryfikowania planów i ruszyliśmy dalej w kierunku Deurali. Bezpośrednią przyczyną zmiany naszych planów byli opryskliwi i aroganccy właściciele guest housów, którzy śmiejąc się nam w twarz zażądali wygórowanej ceny za pokoje. Wiedzieli że jest już późno, pada deszcz, a do następnej miejscowości jest 2 godzinne strome podejście i bezczelnie wykorzystali tą sytuację myśląc że przystaniemy na ich warunki. Ale niestety dal niech trafili na twardych zawodników:)
Oczywiście nie daliśmy im zarobić i rzuciwszy w ich kierunku kilka zgryźliwych uwag ruszyliśmy dalej. Po godzinie bardzo szybkiego marszu dotarliśmy do Deurali, z którego pozostały już tylko 4 godziny do punktu docelowego czyli ABC. Niestety zakwaterowanie w Deurali nie było zbyt komfortowe, ponieważ wszystkie kwatery w tej miejscowości zajęła koreańska wycieczka licząca jakieś 50 osób. Zajęliśmy ostatni wolny 5cio osobowy pokoj, w którym śmierdziało stęchlizną i grzybem :/
Ja tego wieczoru nie czułam się zbyt dobrze, już od kilku godzin męczył mnie ból brzucha, więc nawet nie mogłam zjeść kolacji. A to był dopiero początek prawdziwej męczarni jak mnie czekała.


Dzień 4: Deurali (3230 m) - ABC (4130 m)

Z Deurali wyruszyliśmy jako ostatni:) Zdyscyplinowana koreańska armia wyruszyła ok 5 rano! Po wieczornych i nocnych problemach żołądkowych nie byłam w najlepszej formie i wlekłam się z tyłu z moim i tak lekkim plecakiem. Byłam naprawdę słaba, aż w końcu wkurzona tym, że muszę się tak męczyć zrobiłam scenę, ściągnęłam plecak i rzuciłam nim o skałę :) Piotrek widząc tą histeryczną akcję bez mrugnięcia okiem wziął mój plecak i powlekliśmy się dalej w kierunku ABC.
Na trasie do ABC musieliśmy przejść wzdłuż strefy schodzenia lawin. Ponieważ lawiny zazwyczaj schodzą kiedy słońce zaczyna topić śnieg, zaleca się pokonywanie tego odcinka do godz 10. My byliśmy parę minut przed 10, więc było ok :) Faktycznie znaki przestrzegające przed ryzykiem lawin nie zostały umieszczone na trasie bezpodstawnie, gdyż po przejściu niebezpiecznego odcinka za nami zeszły dwie lawiny. Na szczęście były stosunkowo małe i nie dosięgły ścieżki, po której się poruszaliśmy.


 oj tam oj tam :)

ta lawina już nie była groźna :)

 schodząca lawina


Moje tempo marszu nie było tego dnia zbyt imponujące, zatem Iza z Wojtkiem popędzili przodem i mieliśmy się spotkać się w ABC. Powolutku, ale systematycznie pokonywałam kolejne etapy trasy, aż w końcu dotarliśmy do ostatniego odcinka wiodącego już do obozu. Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu podejście okazał się bardzo łagodne i można było spokojnie i bez nadmiernego wysiłku pokonać ostatnie 2 kilometry trasy. Jedynym problemem zaczęła być pogoda, gdyż na tym odcinku weszliśmy w zawieszone nisko chmury. Zrobiło się bardzo mgliście i zaczął sypać śnieg. I nagle z mgły wyłaniają się Iza z Wojtkiem i wcale nie idą w kierunku ABC tylko schodzą w dół. Zdziwieni pytamy ich co się stało??? Dlaczego schodzą??? Wojtek mówi, że w okolicy obozu dostał silnego ataku choroby wysokościowej. Do tego stopnia, że na całym ciele ogarnęły go ciarki i stracił kontrolę nad kończynami. W tej sytuacji rozwiązanie jest tylko jedno – odpocząć chwilę, a jak już odzyska się jako taką kontrolę nad ciałem – zasuwać w dół. Podobno Wojtek miał już wcześniej podobne ataki, więc przynajmniej nie było to dla niego totalne zaskoczenie i wiedział jak się zachować, problem w tym, że u niego nie ma żadnych sygnałów ostrzegawczych – jest ok, a po chwili już nie jest ok. Iza stwierdziła że muszą się wycofać, zejść do najbliższej wiochy i dać Wojtkowi czas na aklimatyzację i najprawdopodobniej uderzą do ABC jutro z samego rana. Umówiliśmy się, że poczekamy na nich na górze.



1 godzinę od celu

Do obozu doszliśmy ok 2 po południu, ja nie jadłam już od 24 godzin więc byłam potwornie głodna. Pomimo bólu żołądka postanowiłam skusić się na Dalbat. Jadłam łapczywie i nawet wzięłam dokładkę gdyż w trakcie posiłku mój żołądek reagował pozytywnie na ciepłą zupkę i ryż.
Do czasu... Jakieś 20 minut później znowu zaczęła się męczarnia! Dostałam potwornych boleści i na jakąś godzinę zablokowałam toaletę w obozie :) Po całej „akcji” byłam już kompletnie wykończona, cały czas miałam dreszcze zimna i potwornie bolesne skurcze żołądka. W całym ekwipunku (z wyjątkiem butów :), który miałam na sobie wlazłam do śpiwora, przykryłam się kocami i ok 17 poszłam spać. Starałam się spać w zimnym pokoju, jednak bolesne skurcze co trochę wyrywały mnie z tej drzemki. W takim stanie dotrwałam do rana.

Dzień 5: ABC (4130 m) – Bamboo (2810 m)


Piotrek już o 5 rano zerwał się żeby zrobić zdjęcia wschodu słońca. Ja poleżałam jeszcze do 7 gdyż perspektywa wyjścia z ciepłego śpiworka na trzaskający mróz (w pokoju też było grubo po niżej zera) trochę mnie przerażała. Ale w końcu przełamałam się i wygramoliłam się z pokoju. Było warto! Pogoda był cudowna! Świeciło słońce i zaczynała się robić coraz cieplej. Pokręciliśmy się zatem po okolicy i zrobiliśmy trochę zdjęć:)

Annapurna I

psie gniazdo :)


 wschód słońca na ABC

 Annapurna I i jej lodowiec

 Nasz pokój na ABC (przynajmniej drzwi miały porządną kłódkę ;)

 skok w przepaść I

skok w przepaść II

 Guest house na ABC

Ok 9 rano, wróciliśmy na główny placyk w obozie, a tam na stole leży rozciągnięty Wojtek, ciężko dyszy i przewraca się z boku na bok. Właśnie przed chwilą po dojściu do obozu dostał ataku. Ponieważ nie ma czucia w nogach nie może zacząć schodzić, tylko leży i mamrota! Wkurzona całą sytuacją Iza, zaczyna go ściągać i w końcu po kilkunastu minutach Wojtek niepewnym krokiem wsparty przez Izę zaczyna iść w dół. Biedactwo nawet nie pokontemplował widoków, coś nie ma szczęści do ABC. Dziwna sytuacja gdyż na 5400 na przełęczy nic się z nim nie działo a na 4100 organizm odmawia mu posłuszeństwa. Wygląda na to, że nie można do końca przewidzieć ataku choroby wysokościowej i dopada ona całkiem niespodziewanie, a u Wojtak na dokładkę ma bardzo nieprzyjemne objawy. Iza i Wojtek pośpiesznie ruszają w dół, my powoli zaczynamy się pakować i ok 10 również zaczynamy schodzić. Droga w dół jest łatwa i przyjemna. Skurcze żołądka na razie ustąpiły zatem cieszę się dniem i w miłych okolicznościach przyrody rozpoczynamy drogę powrotną. W ABC Piotrek zaprzyjaźnił się z 2 skunksami, które towarzyszą nam przy schodzeniu, dostarczając nam rozrywki.


 Tablica przy wejściu na ABC

Niepokonany zdobywca ABC

 przyjaciele – skunksy :)

 szlak powrotny z ABC

 Wojtek z Izą oznaczyli dla nas szlak

 gonitwa na śniegu

 szajba



Po godzinie marszu spotykamy Izę i Wojtka relaksujących się przy śniadanku i herbatce. Też postanawiamy strzelić sobie relaks, gdyż słoneczko przyjemnie przygrzewa, a widoki przednie.


Popas

Prawdziwy szczyt! A nie jakaś popierdółka!

Widok na Himalaje od du## strony!:)

Nieposkromieni zdobywcy:)

 dolinka


Tego dnia postanowiliśmy dotrzeć do miejscowości o nazwie Bamboo. Na początku szło mi się dobrze, ale ok 13 byłam już bardzo głodna, gdyż znowu przypadało ponad 20 godzin od mojego ostatniego posiłku. Tym razem skusiłam się na talerz gotowanych ziemniaków. Wydawał się być niezbyt inwazyjną potrawą. Byłam strasznie głodna więc zjadłam 4 spore ziemniaczki i jak szybko okazało się, że muszę zapłacić za moje łakomstwo. Po kilkunastu minutach znowu dostałam silnych boleści i kolejna połowa dnia była już tylko walką żeby dojść do wyznaczonego punktu. Bardzo zależało mi na tym żeby zejść jak najszybciej, gdyż wiedziałam że po powrocie muszę udać się prosto do lekarza, bo ból nasilał się i z każdym kolejnym dniem byłam coraz bardziej wycieńczona. Ok 17 byliśmy na miejscu. Iza i Wojtek postanowili iść dalej ponieważ byli w dobrej formie, a chcieli jeszcze zahaczyć o gorące źródła.


Dzień 6: Bamboo (2810 m) – Kimche (1640 m)

Na szczęście noc upłynęła w miarę spokojnie. Rano obudziliśmy się ok 6.00 zjedliśmy śniadanko. Ja zdołałam wcisnąć w siebie jakąś 1/2 talerza owsianki, Piotrek jak zwykle musiał się najeść do syta, zatem jego danie składało się z 2 omletów (4 jaj) 2 ciapat, owsianki i jeszcze mojej owsianki:) no ale nie ma się co dziwić w końcu od kilku dni targał cały czas dwa plecaki. Planem na dziś było dojście już prawie na sam dół do miejscowości o nazwie Kimche.
Trasa tego dnia była dość wymagająca, bo mimo że start był o 1200 m wyżej niż meta, to trasa po drodze wiła się w górę i w dół i łącznie było ok 1000 m podejść. Już po 40 minutach marszu zaczęły się bardzo bolesne skurcze. Po pierwszym podejściu byłam już kompletnie wykończona. Piotrek wziął mój plecak i po 20 minutach odpoczynku poszliśmy dalej. Ja ze łzami w oczach ponieważ ból był nieznośny. Postanowiłam, że już nic nie będę jadła, bo każdy posiłek kończył się bólem, który trwał nawet do kilku godzin zanim trochę zelżał. Ale problem polega na tym, że jak się nic nie je to ciężko chodzić po górach – gdyż wymaga to naprawdę sporych nakładów energii. W efekcie osłabiona bólem i bez zapasów kalorii wlekłam się ledwo co, męcząc na każdym podejściu. Ale wolno i systematycznie szłam cały dzień, często siadając na środku szlaku, kiedy ból był już nie do wytrzymania. Po ponad 9 godzinach marszu dotarliśmy do celu. Byliśmy bardzo zadowoleni gdyż był to dość ambitny cel nawet dla osoby w dobrej kondycji. A tu proszę z bólem brzucha, a i tak udało mi się doczłapać:) Oczywiście w tym miejscu należy się specjalny szacun dla Piotrka, który przez ponad 8 godzin niósł na swoim grzbiecie 2 plecaki (łącznie ponad 20 kg). Tego dnia nie robiliśmy zdjęć. Mamy tylko jedno naszej kwaterki.

Nasz guest house w Kimche



Dzień 7: Kimche (1640 m) – Nayapul (1070 m)

Z Kimche do Nayapul, z której odjeżdżają autobusy do Pokhary pozostały już tylko 3 godziny marszu. Po półtorej godziny doszliśmy już do drogi, po której od czasu do czasu przemykał jakiś jeep i już bardzo łatwym szlakiem dotarliśmy na sam dół :) Dzień był słoneczny, a okoliczne rowy porastały bujne krzaczyska maryśki :)
największe krzaki jakie widzieliśmy na szlaku

 Piotrek i Marysia

 transport drobiu

 Dzielny porter Piotrek


Na autobus czekaliśmy parę minut, wskoczyliśmy i ruszyliśmy do cywilizacji, na spotkanie z lekarzem. Wyniki badań już w następnym odcinku :)

3 komentarze:

  1. Kasia, mam wrazenie ze po wszelkiego rodzaju gorskich przygodach z niecierpliwoscia wyczekujesz cieplych plaz i szumu fal. trzeba przyznac ze naprawde dzielna jestes i bede cie stawial jako przyklad dla Agi:) gdy sami ruszymy na podobny treking (miejmy nadzieje ze juz niedlugo).
    powodzenia i czekamy na kolejne wiesci z.....?!? no wlasnie tak naprawde nie znamy trasy waszej wycieczki ani nawet krajow ktore planujecie jeszce odwiedzic - zamieszczaliscie gdzies cos takiego?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zamieszczaliśmy, bo sami do końca nie wiedzieliśmy gdzie nas popchnie. Trasę ustalamy prawie na bieżąco, jest pewien zarys, ale zmienia się w zależności od kosztów/opowieści ludzi spotkanych na szlaku/sytuacji politycznej itp.

    Teraz np jesteśmy w Kota Kinabalu w Malezji, przylecieliśmy tu parę godzin temu i będziemy robić znowu trek, ale już znacznie krótszy :)

    Niedługo nadrobimy zaległości w blogu i wszystkiego się dowiecie, cierpliwości :)

    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pełen szacun Dla was obojga za wytrwałość - Everest...szkoda

    OdpowiedzUsuń