Dzień 1: Phedi (1130 m)
– Pothana (1890 m)
W LP piszą, że dla osób
bez aklimatyzacji wysokościowej treking na Annaurna Base Camp
położonego na wysokości 4130m.n.p.m, zajmuje jakieś 9 do 11 dni.
My wiedzieliśmy, że możemy wdrapywać się nie marnując dni na
aklimatyzację, którą już zdobyliśmy na poprzednim treku, zatem
obliczyliśmy, że powinniśmy zrobić tą trasę w jakieś 7 dni.
Z położonego na
wysokości 1100 m.n.p.m Phedi wyruszyliśmy ok południa z
zamierzeniem, że tak do 18 spokojnie możemy iść. Jednakże już
po 2,5 godzinie okazało się że na dziś koniec zabawy.
Pojawił się problem
natury administracyjnej. Na bramce wjazdowej do obszaru chronionego
woków Annapurny, panowie bramkarze postanowili, że nie przepuszczą
nas przez check-point.
A cała sytuacja wyglądał
następująco: kiedy szliśmy na pierwszy trek wyrobiliśmy wszystkie
niezbędne przepustki i pozwolenia, wydając na nie kupę pieniędzy.
Pozwolenie na przebywanie w obszarze Annapurny jest jednorazowe tzn.
że można tam siedzieć np. rok na jednej przepustce, ale jak się
opuści region i pojedzie np. na 1 dzień do Pokhary to trzeba
wykupić kolejny permit, który od osoby kosztuje 100 PLN. Ponieważ
bramka nie byłą położona na samej granicy parku, ale kilka
kilometrów w głębi obszaru Annapurny, wiedzieliśmy że możemy
utrzymywać, że nigdy nie opuściliśmy obszaru. Okazując permity
powiedzieliśmy strażnikom, że wracamy z trekingu wokół Annapurny
tylko niekonwencjonalną trasą i robimy poboczne treki. A strażnicy
na to że ściemniamy i że na pewno byliśmy w Pokarze. Faktycznie
mieli rację, ale nie mogli nam udowodnić, że opuściliśmy obszar,
więc my trzymaliśmy się własnej wersji wydarzeń. I taka wymiana
racji i argumentów trwała ponad godzinę. Jednak nepalscy bramkarze
są niebłagani! Uparli się, że nas nie wpuszczą i koniec! Albo
zapłacimy 8000 rupi czyli 400 PLN albo możemy spadać i wracać do
Pokary. Wkurzeni i zmęczeni całą sytuacją i nerwową dyskusją w
końcu postanowiliśmy zawrócić. 10 min poniżej bramek był
maleńki rodzinny hostelik, w którym usiedliśmy aby przeanalizować
nasze położenie. Doszliśmy do wniosku, że nie zapłacimy
bramkarzom 8000 rupi i nie chce się nam jechać do Pokary po nowy
permit, tym bardziej że formalnie ten który mieliśmy był ważny,
bo nie dostaliśmy żadnej pieczątki wylatując z Jomson.
Postanowiliśmy obejść jakoś miejsce kontroli, ale po wstępnym
rozeznaniu terenu okazało się, że bramki są położone w
strategicznym miejscu i z jednej i z drugiej strony jest strome
porośnięte drzewami zbocze, którym nie koniecznie mieliśmy ochotę
się przeprawiać. Wymyśliliśmy w końcu, że najlepiej będzie
przejść przez bramki w nocy, kiedy strażnicy będą spali. Plan
został jednogłośnie przegłosowany i postanowiliśmy, że o 3 w
nocy wyruszymy z latarkami i prześlizgniemy się pod nosem
strażników. O 3.30 nad ranem na paluszkach i przy zgaszonych
latarkach przedreptaliśmy przez uśpione miasteczko i opustoszały
check-point. Mission accomplished! Mogliśmy spokojnie kontynuowań
trek, a 8000 rupi zostało w naszej kieszeni!
Dzień 2: Pothana (1890
m) – New Bridge (1340 m) - Chhomrong (2170 m)
Tego dnia treking
zaczęliśmy o 3:15 w nocy, zatem zapowiadał się naprawdę dłuuuugi
dzień!
O 6 rano kiedy w końcu
postanowiliśmy zjeść śniadanie byliśmy już po prawie 3
godzinach marszu, a była dopiero 6 rano!!! Niestety na postoju
śniadaniowym analizując mapę zorientowaliśmy się, że w nocy nie
widząc oznaczenia szlaku pomyliliśmy drogę i zrobiliśmy spore
kółko. Punkt, w którym się znajdowaliśmy był w linii prostej
oddalony o jakąś godzinę marszu od punktu wyjścia – a my
okrężną drogą dotarliśmy tu po 3 godzinach. Trudno, ale w końcu
godzina była młoda, więc mieliśmy przed sobą jeszcze cały
dzionek treku.
Dzień był piękny!
Fantastyczna pogoda i cudowne widoki.
Nie można również
pominąć interesującego faktu, że wzdłuż szlaków prowadzących
do ABC rośnie prawdziwe dobrodziejstwo krzaków marihuany. Konopie
indyjskie są tutaj pospolitym chwastem. Zresztą sama nazwa
„samosiejka” dobrze oddaje charakter tej roślinki, która rośnie
dosłownie wszędzie!
Ok 12 wdrapaliśmy się
już 1780 m.n.p.m i dość mocno zmęczeni stromym podejściem
postanowiliśmy zjeść nasz standardowy zestaw lunchowy: puszka
tuńczyka + makaron z warzywami. Posiliwszy się, zeszliśmy szlakiem
w dół do koryta rzeki gdzie wypływało gorące źródło i
zaliczyliśmy ponad godzinny relaksik w gorącej kąpieli. Ja
konsekwentni siedziałam w sadzawce, podczas gdy Piotrek nie mogąc
wytrzymać wysokiej temperatury co 5 min, biegał do lodowatej,
rwącej, górskiej rzeki i wskakiwał tam na parę sekund, żeby się
schłodzić.
ciepłe źródła
zimne źródła
Po ponad godzinie w takim
ukropie byłam kompletnie wykończona. Gorąca kąpiel jest bardzo
relaksująca, ale przy okazji wysysa z człowieka całą energię, a
tu jeszcze trzeba było się wdrapać na 2200. No ale zagryzłam zęby
i powoli zaczęliśmy ostatnie tego dnia podejście do miejscowości
Chhamrong. Po godzinie z kawałkiem byliśmy na miejscu. Była 15.30
i stwierdziliśmy, że dzisiejszy 12 godzinny treking możemy
zakończyć właśnie tutaj. Za pozostaniem w Chamrong przemawiał
również widok na przepiękny szczyt Fishtail, który mogliśmy
kontemplować z okien guesthousowej knajpki.
Relaksując się przy
piwku i kolacji dostaliśmy smsa od Wojtka i Izy, że właśnie
dotarli do Chhamrong. Zatem nasza trekingowa ekipa znowu była w
komplecie:)
świętowanie udanej akcji nocnej i długiego dnia
Machhapuchhre (Fishtail) 6997 m
Dzień 3: Chamrong (2170
m) – Bamboo (2810 m) – Deurali (3230 m)
Tym razem wystartowaliśmy
nieco później gdyż ok. 8 rano. Po śniadaniu złapaliśmy się z
Izą i Wojtkiem i po uzupełnieniu zapasu tuńczyków w lokalnym
sklepiku wymaszerowaliśmy w kierunku ABC. Dzień znowu był
przepiękny. Szlak raz wznosił się raz opadał, więc marsz był
dosyć męczący, ale widoki rekompensowały zmęczenie. Po
przekroczeniu 2500 m, krajobraz z tropikalnego zaczął stawać się
wysokogórski. W pewnym momencie weszliśmy w przepiękną dolinę,
nad którą zawieszone były masywne skały, które systematycznie
rosły przemieniając się w ośnieżone szczyty.
Prawdziwe Himalaje! :)
Planowaliśmy, ze tego
dnia nasz marsz zakończymy w miejscowości Himalaya, położonej na
wysokości 2920m. Kiedy dotarliśmy do Himalaya była już 15.30, a
pogoda gwałtownie zaczęła się zmieniać i zaczął padać dość
intensywny deszcz. Niestety, zostaliśmy zmuszeni do zweryfikowania
planów i ruszyliśmy dalej w kierunku Deurali. Bezpośrednią
przyczyną zmiany naszych planów byli opryskliwi i aroganccy
właściciele guest housów, którzy śmiejąc się nam w twarz
zażądali wygórowanej ceny za pokoje. Wiedzieli że jest już
późno, pada deszcz, a do następnej miejscowości jest 2 godzinne
strome podejście i bezczelnie wykorzystali tą sytuację myśląc że
przystaniemy na ich warunki. Ale niestety dal niech trafili na
twardych zawodników:)
Oczywiście nie daliśmy
im zarobić i rzuciwszy w ich kierunku kilka zgryźliwych uwag
ruszyliśmy dalej. Po godzinie bardzo szybkiego marszu dotarliśmy do
Deurali, z którego pozostały już tylko 4 godziny do punktu
docelowego czyli ABC. Niestety zakwaterowanie w Deurali nie było
zbyt komfortowe, ponieważ wszystkie kwatery w tej miejscowości
zajęła koreańska wycieczka licząca jakieś 50 osób. Zajęliśmy
ostatni wolny 5cio osobowy pokoj, w którym śmierdziało stęchlizną
i grzybem :/
Ja tego wieczoru nie
czułam się zbyt dobrze, już od kilku godzin męczył mnie ból
brzucha, więc nawet nie mogłam zjeść kolacji. A to był dopiero
początek prawdziwej męczarni jak mnie czekała.
Dzień 4: Deurali (3230
m) - ABC (4130 m)
Z Deurali wyruszyliśmy
jako ostatni:) Zdyscyplinowana koreańska armia wyruszyła ok 5 rano!
Po wieczornych i nocnych problemach żołądkowych nie byłam w
najlepszej formie i wlekłam się z tyłu z moim i tak lekkim
plecakiem. Byłam naprawdę słaba, aż w końcu wkurzona tym, że
muszę się tak męczyć zrobiłam scenę, ściągnęłam plecak i
rzuciłam nim o skałę :) Piotrek widząc tą histeryczną akcję
bez mrugnięcia okiem wziął mój plecak i powlekliśmy się dalej w
kierunku ABC.
Na trasie do ABC
musieliśmy przejść wzdłuż strefy schodzenia lawin. Ponieważ
lawiny zazwyczaj schodzą kiedy słońce zaczyna topić śnieg,
zaleca się pokonywanie tego odcinka do godz 10. My byliśmy parę
minut przed 10, więc było ok :) Faktycznie znaki przestrzegające
przed ryzykiem lawin nie zostały umieszczone na trasie
bezpodstawnie, gdyż po przejściu niebezpiecznego odcinka za nami
zeszły dwie lawiny. Na szczęście były stosunkowo małe i nie
dosięgły ścieżki, po której się poruszaliśmy.
oj tam oj tam :)
ta lawina już nie była groźna :)
schodząca lawina
Moje tempo marszu nie
było tego dnia zbyt imponujące, zatem Iza z Wojtkiem popędzili
przodem i mieliśmy się spotkać się w ABC. Powolutku, ale
systematycznie pokonywałam kolejne etapy trasy, aż w końcu
dotarliśmy do ostatniego odcinka wiodącego już do obozu. Ku mojemu
ogromnemu zadowoleniu podejście okazał się bardzo łagodne i można
było spokojnie i bez nadmiernego wysiłku pokonać ostatnie 2
kilometry trasy. Jedynym problemem zaczęła być pogoda, gdyż na
tym odcinku weszliśmy w zawieszone nisko chmury. Zrobiło się
bardzo mgliście i zaczął sypać śnieg. I nagle z mgły wyłaniają
się Iza z Wojtkiem i wcale nie idą w kierunku ABC tylko schodzą w
dół. Zdziwieni pytamy ich co się stało??? Dlaczego schodzą???
Wojtek mówi, że w okolicy obozu dostał silnego ataku choroby
wysokościowej. Do tego stopnia, że na całym ciele ogarnęły go
ciarki i stracił kontrolę nad kończynami. W tej sytuacji
rozwiązanie jest tylko jedno – odpocząć chwilę, a jak już
odzyska się jako taką kontrolę nad ciałem – zasuwać w dół.
Podobno Wojtek miał już wcześniej podobne ataki, więc
przynajmniej nie było to dla niego totalne zaskoczenie i wiedział
jak się zachować, problem w tym, że u niego nie ma żadnych
sygnałów ostrzegawczych – jest ok, a po chwili już nie jest ok.
Iza stwierdziła że muszą się wycofać, zejść do najbliższej
wiochy i dać Wojtkowi czas na aklimatyzację i najprawdopodobniej
uderzą do ABC jutro z samego rana. Umówiliśmy się, że poczekamy
na nich na górze.
1 godzinę od celu
Do obozu doszliśmy ok 2
po południu, ja nie jadłam już od 24 godzin więc byłam potwornie
głodna. Pomimo bólu żołądka postanowiłam skusić się na
Dalbat. Jadłam łapczywie i nawet wzięłam dokładkę gdyż w
trakcie posiłku mój żołądek reagował pozytywnie na ciepłą
zupkę i ryż.
Do czasu... Jakieś 20
minut później znowu zaczęła się męczarnia! Dostałam potwornych
boleści i na jakąś godzinę zablokowałam toaletę w obozie :) Po
całej „akcji” byłam już kompletnie wykończona, cały czas
miałam dreszcze zimna i potwornie bolesne skurcze żołądka. W
całym ekwipunku (z wyjątkiem butów :), który miałam na sobie
wlazłam do śpiwora, przykryłam się kocami i ok 17 poszłam spać.
Starałam się spać w zimnym pokoju, jednak bolesne skurcze co
trochę wyrywały mnie z tej drzemki. W takim stanie dotrwałam do
rana.
Dzień 5: ABC (4130 m) –
Bamboo (2810 m)
Piotrek już o 5 rano
zerwał się żeby zrobić zdjęcia wschodu słońca. Ja poleżałam
jeszcze do 7 gdyż perspektywa wyjścia z ciepłego śpiworka na
trzaskający mróz (w pokoju też było grubo po niżej zera) trochę
mnie przerażała. Ale w końcu przełamałam się i wygramoliłam
się z pokoju. Było warto! Pogoda był cudowna! Świeciło słońce
i zaczynała się robić coraz cieplej. Pokręciliśmy się zatem po
okolicy i zrobiliśmy trochę zdjęć:)
Annapurna I
psie gniazdo :)
wschód słońca na ABC
Annapurna I i jej
lodowiec
Nasz pokój na ABC (przynajmniej drzwi miały porządną kłódkę ;)
skok w przepaść I
skok w przepaść II
Guest house na ABC
Ok 9 rano, wróciliśmy
na główny placyk w obozie, a tam na stole leży rozciągnięty
Wojtek, ciężko dyszy i przewraca się z boku na bok. Właśnie
przed chwilą po dojściu do obozu dostał ataku. Ponieważ nie ma
czucia w nogach nie może zacząć schodzić, tylko leży i mamrota!
Wkurzona całą sytuacją Iza, zaczyna go ściągać i w końcu po
kilkunastu minutach Wojtek niepewnym krokiem wsparty przez Izę
zaczyna iść w dół. Biedactwo nawet nie pokontemplował widoków,
coś nie ma szczęści do ABC. Dziwna sytuacja gdyż na 5400 na
przełęczy nic się z nim nie działo a na 4100 organizm odmawia mu
posłuszeństwa. Wygląda na to, że nie można do końca przewidzieć
ataku choroby wysokościowej i dopada ona całkiem niespodziewanie, a
u Wojtak na dokładkę ma bardzo nieprzyjemne objawy. Iza i Wojtek
pośpiesznie ruszają w dół, my powoli zaczynamy się pakować i ok
10 również zaczynamy schodzić. Droga w dół jest łatwa i
przyjemna. Skurcze żołądka na razie ustąpiły zatem cieszę się
dniem i w miłych okolicznościach przyrody rozpoczynamy drogę
powrotną. W ABC Piotrek zaprzyjaźnił się z 2 skunksami, które
towarzyszą nam przy schodzeniu, dostarczając nam rozrywki.
Tablica przy wejściu na
ABC
Niepokonany zdobywca ABC
przyjaciele – skunksy
:)
szlak powrotny z ABC
Wojtek z Izą oznaczyli
dla nas szlak
gonitwa na śniegu
szajba
Po godzinie marszu
spotykamy Izę i Wojtka relaksujących się przy śniadanku i
herbatce. Też postanawiamy strzelić sobie relaks, gdyż słoneczko
przyjemnie przygrzewa, a widoki przednie.
Popas
Prawdziwy szczyt! A nie
jakaś popierdółka!
Widok na Himalaje od du##
strony!:)
Nieposkromieni zdobywcy:)
dolinka
Tego dnia postanowiliśmy
dotrzeć do miejscowości o nazwie Bamboo. Na początku szło mi się
dobrze, ale ok 13 byłam już bardzo głodna, gdyż znowu przypadało
ponad 20 godzin od mojego ostatniego posiłku. Tym razem skusiłam
się na talerz gotowanych ziemniaków. Wydawał się być niezbyt
inwazyjną potrawą. Byłam strasznie głodna więc zjadłam 4 spore
ziemniaczki i jak szybko okazało się, że muszę zapłacić za moje
łakomstwo. Po kilkunastu minutach znowu dostałam silnych boleści i
kolejna połowa dnia była już tylko walką żeby dojść do
wyznaczonego punktu. Bardzo zależało mi na tym żeby zejść jak
najszybciej, gdyż wiedziałam że po powrocie muszę udać się
prosto do lekarza, bo ból nasilał się i z każdym kolejnym dniem
byłam coraz bardziej wycieńczona. Ok 17 byliśmy na miejscu. Iza i
Wojtek postanowili iść dalej ponieważ byli w dobrej formie, a
chcieli jeszcze zahaczyć o gorące źródła.
Dzień 6: Bamboo (2810 m)
– Kimche (1640 m)
Na szczęście noc
upłynęła w miarę spokojnie. Rano obudziliśmy się ok 6.00
zjedliśmy śniadanko. Ja zdołałam wcisnąć w siebie jakąś 1/2
talerza owsianki, Piotrek jak zwykle musiał się najeść do syta,
zatem jego danie składało się z 2 omletów (4 jaj) 2 ciapat,
owsianki i jeszcze mojej owsianki:) no ale nie ma się co dziwić w
końcu od kilku dni targał cały czas dwa plecaki. Planem na dziś
było dojście już prawie na sam dół do miejscowości o nazwie
Kimche.
Trasa tego dnia była
dość wymagająca, bo mimo że start był o 1200 m wyżej niż meta,
to trasa po drodze wiła się w górę i w dół i łącznie było ok
1000 m podejść. Już po 40 minutach marszu zaczęły się bardzo
bolesne skurcze. Po pierwszym podejściu byłam już kompletnie
wykończona. Piotrek wziął mój plecak i po 20 minutach odpoczynku
poszliśmy dalej. Ja ze łzami w oczach ponieważ ból był
nieznośny. Postanowiłam, że już nic nie będę jadła, bo każdy
posiłek kończył się bólem, który trwał nawet do kilku godzin
zanim trochę zelżał. Ale problem polega na tym, że jak się nic
nie je to ciężko chodzić po górach – gdyż wymaga to naprawdę
sporych nakładów energii. W efekcie osłabiona bólem i bez zapasów
kalorii wlekłam się ledwo co, męcząc na każdym podejściu. Ale
wolno i systematycznie szłam cały dzień, często siadając na
środku szlaku, kiedy ból był już nie do wytrzymania. Po ponad 9
godzinach marszu dotarliśmy do celu. Byliśmy bardzo zadowoleni gdyż
był to dość ambitny cel nawet dla osoby w dobrej kondycji. A tu
proszę z bólem brzucha, a i tak udało mi się doczłapać:)
Oczywiście w tym miejscu należy się specjalny szacun dla Piotrka,
który przez ponad 8 godzin niósł na swoim grzbiecie 2 plecaki
(łącznie ponad 20 kg). Tego dnia nie robiliśmy zdjęć. Mamy tylko
jedno naszej kwaterki.
Nasz guest house w Kimche
Dzień 7: Kimche (1640 m)
– Nayapul (1070 m)
Z Kimche do Nayapul, z
której odjeżdżają autobusy do Pokhary pozostały już tylko 3
godziny marszu. Po półtorej godziny doszliśmy już do drogi, po
której od czasu do czasu przemykał jakiś jeep i już bardzo
łatwym szlakiem dotarliśmy na
sam dół :) Dzień był słoneczny, a okoliczne rowy porastały
bujne krzaczyska maryśki :)
największe
krzaki jakie widzieliśmy na szlaku
Piotrek
i Marysia
transport drobiu
Dzielny porter Piotrek
Na autobus czekaliśmy
parę minut, wskoczyliśmy i ruszyliśmy do cywilizacji, na spotkanie z lekarzem. Wyniki badań już w następnym odcinku :)
Kasia, mam wrazenie ze po wszelkiego rodzaju gorskich przygodach z niecierpliwoscia wyczekujesz cieplych plaz i szumu fal. trzeba przyznac ze naprawde dzielna jestes i bede cie stawial jako przyklad dla Agi:) gdy sami ruszymy na podobny treking (miejmy nadzieje ze juz niedlugo).
OdpowiedzUsuńpowodzenia i czekamy na kolejne wiesci z.....?!? no wlasnie tak naprawde nie znamy trasy waszej wycieczki ani nawet krajow ktore planujecie jeszce odwiedzic - zamieszczaliscie gdzies cos takiego?
Nie zamieszczaliśmy, bo sami do końca nie wiedzieliśmy gdzie nas popchnie. Trasę ustalamy prawie na bieżąco, jest pewien zarys, ale zmienia się w zależności od kosztów/opowieści ludzi spotkanych na szlaku/sytuacji politycznej itp.
OdpowiedzUsuńTeraz np jesteśmy w Kota Kinabalu w Malezji, przylecieliśmy tu parę godzin temu i będziemy robić znowu trek, ale już znacznie krótszy :)
Niedługo nadrobimy zaległości w blogu i wszystkiego się dowiecie, cierpliwości :)
Pozdrawiamy!
Pełen szacun Dla was obojga za wytrwałość - Everest...szkoda
OdpowiedzUsuń