Jak byliśmy
w Indiach odezwali się do nas Słodka z Wano (dla niewtajemniczonych
- dobrzy znajomi z Nocnego Roweru) z informacją, że będą w Nepalu
mniej więcej w tym samym czasie co my! Szykują się na Annapurina
Circuit, ale na rowerach – świetny pomysł i chętnie bym się
przyłączył, ale niestety Kasi się aż tak bardzo nie spodobał :)
Ustaliliśmy datę i miejsce spotkania, które później, ze wzdględu
na specyfikę podróżowania po Azji, wielokrotnie zmienialiśmy :)
Kiedy wracaliśmy z ABC w Chhamrong udało mi się dopchać na chwilę
do netu i wyczytałem, że Wanatki były dwa dni wcześniej w
Muktinath. Ze zgrubnych wyliczeń wychodziło, że uda nam się
złapać w Pokharze, a może nawet napatoczymy się na nich na trasie
Nayapul – Pokhara. Dlatego całą drogę z Nayapul
wystawiałem głowę przez okno autobusu i wyglądałem
naszych kolarzy. W pewnym momencie zobaczyłem w dużej odległości
na podjeździe dwie sylwetki, jedna stała z rowerem rzuconym obok i
coś krzyczała, a druga ostro cisnęła pod górę – już
wiedziałem że to oni :)
Gdy autobus
się zbliżał Marta go zatrzymała, żeby wsiąść do środka, a
ja wyskoczyłem jej na przywitanie :) Wrzuciliśmy z Arturem rower
Marty na dach, Marta wsiadła do środka, a Artur oczywiście
wskoczył na rower i cisnął dalej do Pokhary. Wszystko działo się
bardzo szybko, nawet nie zdążyłem się porządnie przywitać z
Arturem, do tego z Martą zaczęliśmy gadać jak najęci na temat
naszych wypraw i dopiero pod Pokharą zorientowałem się, że dałem
ciała, bo przecież mogłem wziąć rower Marty i cisnąć z
Arturem! Damn!!
Po dotarciu
do Pokhary ja usiadłem w knajpie z bagażami, a Kasia i Marta
wyruszyły na poszukiwania hotelu. Popijałem spokojnie shake'a, gdy
weszli Wojtek z Iza, a chwile po nich dojechał Wano :) No to cała
nasza banda już w komplecie :)
Po wrzuceniu
bagaży do pokoju, wzięliśmy od Wanatków rowery i pojechaliśmy z
Kasia na badania do szpitala. Kasia poszła na wizytę u lekarza, a
ja siadłem w knajpie naprzeciwko szpitala i zacząłem obżerać się
momosami z mięsem, z MIĘSEM! :) Zjadłem 30, mniam! :)
Po ok. 3
godzinach ja byłem najedzony, a Kasia miała wyniki badań krwi i
stolca – wyszło że ma cysty lambrii, czyli robaki, które
pojawiają się w organizmie po wypiciu wody, która miała styczność
z odchodami zarażonych zwierząt. Jak widać Nepalczycy nie bardzo
dbają o higienę w swoich kuchniach. Dziwne tylko było to, że
jedliśmy zazwyczaj to samo, więc czemu ja też nie miałem robaków?
Są dwie
teorie na ten temat. Pierwsza głosi, że zaraziliśmy się podczas
pamiętnego lunchu w Tal, tylko że ja wieczorem wszystko zwróciłem
i nic mi się nie zalęgło (nie wiem czy organizm jest w stanie
wykryć zarazki w pokarmie i „uruchomić” oczyszczenie żołądka).
Druga jest
taka, że ja piłem wodę ze strumieni oczyszczoną za pomocą
tabletek do puryfikacji wody, a Kasia piła herbaty zakupione w
guesthousach (żeby nie pić zimnej wody na chore gardło).
Prawdopodobnie kupiliśmy gdzieś herbatę z wody, która była
niedogotowana albo, ze względu na wysokość, wrzała już w 80
stopniach, co było zbyt niską temperaturą żeby wybić wszystkie
zarazki. To są tylko nasze teorie, ale jak ktoś się zna na
sprawach medycznych, to proszę o komentarz :)
Kasia
dostała tabsy i po ok. dwóch tygodniach miała wrócić do pełnego
zdrowia. Odetchnęliśmy z ulgą, bo już było wiadomo co się z nią
dzieje i na czym stoimy. Dotąd były tylko niepokojące domysły.
W Pokharze
spędziliśmy dwa pełne dni, a trzeciego rano wyjechaliśmy z
Wanatkami do Kathmandu, Wojtki postanowiły jeszcze trochę tu
poleniuchować. Te dwa dni minęły nam na strasznym obżarstwie, tzn
wszystkim poza biedną Kasia, która musiała przestrzegać diety.
Była nawet żołądkowa gorzka, którą Wojtek z Izą zabrali
jeszcze z Polski na specjalną okazję, a po zakończeniu ich
trzeciego treku uznali, że właśnie taka ma miejsce.
Drugiego
dnia wyskoczyłem z Arturem na rowerach na stupę, która znajdowała
się na wzgórzu górującym nad Pokharą. Wyprawa była świetna,
choć trochę pobłądziliśmy w lasach i musieliśmy targać rowery
po stromym zboczu. Po zdobyciu wzgórza obejrzeliśmy stupę z
bliska, a już potem mieliśmy nagrodę za nasze trudy w postaci
długiego zjazdu, sweet :)
W Pokharze
mieliśmy z Kasią też mocną rozkminkę gdzie uderzamy po Nepalu.
Generalnie temat ten wałkowaliśmy od poprzedniej wizyty w Pokharze.
Opcje były dwie – Tybet, a potem Chiny albo Filipiny.
W Chinach
już byłem, ale baaardzo mi się tam podobało, jest to chyba
najciekawszy kraj, z tych które widziałem i mają wspaniałe
jedzenie. Tybet bardzo chciałem zobaczyć, ale od czasu olimpiady w
Pekinie, Chińczycy bardzo ograniczyli możliwości zwiedzania tego
kraju Przed olimpiadą do Tybetu można było wjechać tylko z
zorganizowaną wycieczką, ale słyszałem, że można było to
obejść kupując najkrótszą 3 dniową opcję i urwać się np.
drugiego dnia, a dalej poruszać się na własną rękę. Teraz też
można wjechać tylko z zorganizowaną wycieczką, ale urwanie się
jest już niemożliwe, bo jest mnóstwo checkpointów, a do każdej
wycieczki przydzielany jest chiński przewodnik, który pilnuje jej
składu.
Opcja
zorganizowanej wycieczki (tu śpimy, tu jemy, tu sikamy, tu jedziemy,
tu mamy pół godziny, a tam pół minuty) nie za bardzo nam
odpowiada. Biura w Azji się za bardzo nie szczypią i kasują za
zwykłą spelunę jak za pokój w Hiltonie. Jak już kupisz
wycieczkę, to możesz mieć tylko nadzieję, że pokoje i jedzenie
będą przyzwoite. Do tego wszystkiego dochodzi chiński przewodnik,
który pokaże taki Tybet, jaki chińskie władze chcą pokazać
turystom, a nie taki jaki jest naprawdę. A, jeszcze jedna sprawa,
która nas już totalnie zniechęciła – 10 dniowa wycieczka do
Tybetu (6 dni jazdy jeepem przez Tybet z Kathmandu do Lhasy i 3 dni w
Lhasie) kosztowała ok. 850$ od głowy...
Natomiast o
Filipinach słyszałem same pozytywne opinie od ludzi na trasie,
nawet bardzo pozytywne. Z drugiej strony na początku czerwca zaczyna
się tam monsun, ale zawsze może przyjść wcześniej. Chiny były
bezpieczne pod względem pogody, no i to jedzenie... :)
Długo się
nad tym zastanawialiśmy, ale decyzję pomógł nam podjąć jeden
gość z Kanady, który po Nepalu jechał właśnie po raz pierwszy
do Chin. Opowiadałem mu pół wieczoru gdzie ma jechać i co
zobaczyć, mówiłem to z nieukrywaną pasją. Na koniec dał mi
bardzo cenną radę: jeżeli mam tak wspaniałe wspomnienia z Chin,
to lepiej, żebym tam drugi raz nie jechał, bo mogło się tam
pozmieniać, mój sposób odbioru tego kraju może być inny itp. i
mogę sobie te wszystkie wspomnienia zepsuć.
Koniec
końców wybraliśmy Filipiny i nie żałujemy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz