piątek, 1 czerwca 2012

2012.05.08 - 11 - Kathmandu

Teraz, jak już mamy zaliczone treki, możemy zwiedzić na spokojnie Kathmandu i okolice. No prawie na spokojnie, bo 11go mamy wylot na Filipiny, czyli mamy tylko dwa pełne dni w stolicy Nepalu.

Okazało się, że po majówce w Kathmandu wybuchły strajki. Pytaliśmy ludzi, ale trochę trudno było nam zrozumieć co jest przyczyną strajku. Każdy mówił co innego. Jedni przeciwko komunizmowi, inni przeciwko podniesieniu podatków, jeszcze inni (ci co nie strajkowali), że strajkują ludzie niskiego formatu, ze wsi, którym się nie chce pracować. Wylatując z Kathmandu poznaliśmy dość ogarniętego Nepalczyka, który wyjaśnił nam, że strajki są związane z tym, że w rządzie są siły chcące rozdzielić Nepal na mniejsze, niezależne państwa, tak jak to było zanim zjednoczyła je dynastia Ghurków w XVIII wieku. Strajkowali ludzie, którzy byli przeciwni takiemu podziałowi.

Pierwszego dnia musieliśmy załatwić jeszcze kilka rzeczy m.in. oddać dwie pary spodni do sklepu, w którym zarzekali się, że są oddychające – nie były. Nie do końca wierzyłem, że zgodzą się je przyjąć, ale spróbować nie zaszkodziło. Ku mojemu zaskoczeniu zgodzili się. Co prawda nie chcieli oddać nam pieniędzy, ale mogliśmy wybrać rzeczy w sklepie o podobnej wartości co spodnie – dobre i to.

Potem kręciliśmy się po mieście zwiedzając m.in. Durbar Square – plac na którym znajdują się świątynie oraz pałace królewskie. Szczerze mówiąc, mało imponujące.

zdjęcie typu klasyk :)

 świątynia i pranie

Krążąc po mieście trafiliśmy na wagę i z ciekawości sprawdziliśmy ile kg nam ubyło. Waga pokazała mi 70 kg, czyli ubyło mi 6 kg, a Kasia straciła 4 kg! Ważyliśmy się już po 3 dniach konkretnego obżarstwa (w moim przypadku), więc podejrzewam, że na koniec drugiego treku mogłem ważyć 68 kg, czyli tyle ile po powrocie z Chin w 2007 roku i tyle ile na koniec VIII klasy podstawówki w 1998 roku :) Kasia ważyła jakieś 49 kg - też marnie:/ Ale, spokojnie wszystko da się nadrobić, a w szczególności stracone kilogramy ;)

Wieczorem spotkaliśmy się z Wanatkami i Pawłem. Paweł to gość, który mieszka w Kathmandu już
od kilku miesięcy i jest korespondentem dla polskich gazet. Kupiliśmy colę, lokalną whisky oraz arbuza i poszliśmy na dach naszego hostelu.

Drugi dzień był typowo rowerowy. Wypożyczyliśmy z Kasią po dwa sprzęty. Jeden był całkiem dobry, a drugi to straszna padaka, ale jechał do przodu i nawet zwalniał jak nacisnęło się hamulec. Postanowiliśmy pojechać do Bahdapur – starej stolicy Nepalu. Dzięki temu, że wszyscy strajkowali ulice były puste. Normalnie jest na nich straszne zamieszanie i trochę strach jechać nimi na rowerze, ale tego dnia oczyścili je specjalnie dla nas :)



Po dojechaniu na miejsce przypięliśmy rowery i zaraz potem spróbowaliśmy lokalnego specjału – juju dhau – jogurtu o bardzo gęstej konsystencji. Smakował bardzo podobnie do lassi, które mieliśmy okazję skosztować w Varanasi.



Jogurty trochę nas rozochociły do jedzenia, więc zaraz potem spróbowaliśmy momosów.




Z pełnymi żołądkami ruszyliśmy zwiedzać miasto. Dawna stolica Nepalu ma kilka dużych placów z pięknymi świątyniami. Między placami przechodzi się małymi, klimatycznymi uliczkami. Kręciliśmy się tymi uliczkami dobrych kilka godzin, aż w pewnym momencie się rozpadało i schroniliśmy się w knajpce, w której przy okazji zjedliśmy obiad. Spróbowaliśmy lokalnych specjałów – nie była to rewelacyjna uczta.









Gdy przestało padać, postanowiliśmy iść szybko do rowerów, żeby rozpocząć wycieczkę powrotną, bo już zaczynało się ściemniać. Okazało się, że Nepalczycy strajkują tylko w ciągu dnia, po zachodzie słońca kończą strajk, więc ulice znowu zapełniły się samochodami. Jakby tego było mało, gdzieś w połowie drogi dopadła nas burza. W ulewie, po ciemku (rowery oczywiście nie były wyposażone w lampki) i w dość dużym ruchu ulicznym dojechaliśmy do Kathmandu, na szczęście cali i zdrowi, tylko trochę mokrzy.

Kolejnego dnia o 14 mieliśmy wylot do Delhi. Niestety taksówki strajkowały, a te które się wyłamywały ze strajku, były zazwyczaj obrzucane kamieniami przez strajkujących. W takiej sytuacji nie zostało nam nic innego jak wziąć rikszę, taką prawdziwą - rowerową. Załadowaliśmy siebie i nasze plecaki, łącznie jakieś 150 kg ładunku i ruszyliśmy. Na prostej szło całkiem nieźle, z górki bardzo dobrze, ale pod górkę... Pod górkę wszyscy w trójkę pchaliśmy rikszę :)
Fotoreporterzy robiący zdjęcia strajkujących oblatywali nas dookoła i cykali zdjęcia. Jednemu udzieliłem nawet krótkiego wywiadu dysząc i pchając rikszę pod górę :)
Dopiero w samolocie ten bardziej ogarnięty Nepalczyk, który tłumaczył nam powód strajków, powiedział, że lotnisko zorganizowało transport dla turystów z centrum miasta specjalnym wanem, który jeździł w tą i z powrotem non stop. Jakoś w żadnej agencji turystycznej, w której pytaliśmy o możliwości dotarcia na lotnisko nie wspomnieli o tym... Może chcieli, żeby zdjęcia dwóch białasów z Nepalczykiem pchających rikszę pod górę uzupełniło artykuły o strajku :)

Aha, jeszcze jedno, ogoliłem się :)

3 komentarze:

  1. Szkoda że z pchania rikszy nie ma zdjęciach :)
    filmik nie bangla - private :(

    Wano

    OdpowiedzUsuń
  2. Nepal faktycznie dobry na odchudzanie. Ja po odrabianiu strat w Pokharze i Kathmandu i tak zszedłem o 6kg, z 94 do 88.
    Szkoda tylko że po chwili w Londynie to nadrobie ;)
    Wano

    OdpowiedzUsuń