sobota, 9 czerwca 2012

2012.05.21 - 22 - Mt Pinatubo

Mt Pinatubo jest aktywnym wulkanem położonym ok. 100 km na północ od stolicy Filipin - Manili. Jeszcze do niedawna był wyższy - mierzył 1745 m, ale w czerwcu 1991 roku nastąpiła erupcja, w wyniku której cały wierzchołek wulkanu wyleciał w powietrze. W trakcie tej erupcji Mt Pinatubo wyrzuciło do atmosfery ok. 10 km3 magmy oraz 20 mln ton siarki, słabo? Tak wielka ilość pyłu wulkanicznego w atmosferze zredukowała ilość światła słonecznego docierającego na powierzchnię ziemi o 10%! W wyniku tego średnia globalna temperatura spadła o 0,5°C! Mt Pinatubo straciło wtedy 260 m (obecnie ma wysokość 1486 m) w ten sposób w miejscu wierzchołka powstał krater wypełniony jeziorem.

Będąc na Filipinach nie mogliśmy odmówić sobie obejrzenia tego sławnego wulkanu z bliska, czasu jak zwykle było mało, ale dla chcącego nic trudnego.
Z Cebu wystartowaliśmy wcześnie rano – o 7:15 byliśmy już w powietrzu. Plan był taki, żeby jak najszybciej dostać się z lotniska Clark (na północ od Manili) do wioski Santa Julia, kupić permity i ruszyć na piechotę pod górę, zanocować po drodze w obozie i kolejnego dnia ruszyć na szczyt i jeszcze tego samego dnia wrócić na noc do Santa Julia. Mieliśmy wciąż czołówki, więc plan był realny.
Wylądowaliśmy o 9 i wskoczyliśmy do jeepneya (takie przedłużone jeepy, siedzi się z tyłu, na ławach ustawionych wzdłuż kierunku jazdy).

 tak wyglądają jeepneye

Kasia w środku jeepneya

Przemieszczanie szło nam całkiem sprawnie i już o 12 byliśmy w wiosce. Wpadamy do biura turystycznego, żeby kupić permity, a miła pani odpowiada że nie ma już czegoś takiego jak zdobywanie szczytu na piechotę i teraz są tylko i wyłącznie wycieczki jeepami 4x4, a potem 2 – 3 godziny trekingu z przewodnikiem do góry i tyle samo w dół do postoju jeepów. Szczęka nam opadła, ale nie daliśmy za wygraną i kłóciliśmy się, że chcemy iść na piechotę, w końcu kurde jesteśmy w górach! Pani była niezwyciężona, więc musieliśmy przystać na opcję z jeepem – partyzantka jak na ABC nie wchodziła w rachubę – teren wokół Pinatubo jest terenom wojskowym i jest pełno checkpointów. Złapanych bez permitu mogli potraktować jako szpiegów i rozstrzelać na miejscu ;)
Jakby tego było mało, okazało się, że wycieczki ruszają do 9 rano, więc mieliśmy do zabicia cały dzień w wiosce, w której psy d**pami szczekają :/
Zaklepaliśmy wycieczkę na 6 rano, za to ograniczenie przyjemności chodzenia po górach przez przejazd blachosmrodem musieliśmy zapłacić 4000 peso za naszą dwójkę :/ Znaleźliśmy nocleg i ruszyliśmy „w wioskę”. Nie pozostało nam nic innego jak napić się na smutno. Co to się stało z tymi ludźmi w Azji, że zepsują każdą okazję, żeby się człowiek mógł zmęczyć chodząc po górach?
Nie było jednak aż tak tragicznie, bo w knajpie, w której zaglądaliśmy do kieliszka, chyba żeby nas rozweselić odpalili karaoke. Tu mała dygresja – karaoke jest na Filipinach sportem narodowym. Śpiewają wszyscy, wszędzie i o każdej porze. Poprzednią noc np. śpiewała jakaś strasznie fałszująca dziewczyna. Śpiewała do 11 w nocy, a potem zaczęła znowu koło 2, zaraz koło naszego hotelu :)
Wróćmy jednak do naszej knajpy i karaoke. Najpierw śpiewali lokalesi, a potem zaczęli nas zachęcać do tego, żebyśmy i my zaśpiewali. Śpiewaliśmy, a co! Szło nam tragicznie, ale niewiele gorzej od lokalesów, więc była kupa śmiechu. Kasia nawet podstępnie nagrała mnie na kamerę, a ja się jej odwdzięczyłem, ale nie zamieszczę tutaj tych filmików, bo teraz jestem trzeźwy i mi wstyd :)

Następnego dnia rano zerwaliśmy się o 5:30 i z lekkim bólem głowy o 6 rano ruszyliśmy na „trek”(wystartowaliśmy tak wcześnie, żeby nie tracić za dużo czasu w jednym miejscu i jeszcze tego samego dnia, po treku, ruszyć na południe do Anilao). Jeep wiózł nas przez jakieś 1,5h, po czym wysadził nas przy małej budce w dolinie rzeki spływającej z krateru. Tempo mieliśmy dobre i na szczyt zamiast obiecanych dwóch godzin szliśmy godzinę, ale za to widok na górze był piękny!

  nasz obowiązkowy jeep

to wszystko co widać to pył, który opadł po erupcji






Po kąpieli w jeziorze zjedliśmy prowiant (z przyzwyczajenia tuńczyk :) i ruszyliśmy z powrotem. Gdy po godzinie marszu i półtorej godzinie jazdy jeepem dotarliśmy do St. Julia było jeszcze przed południem i były spore szanse, że do końca dnia zdążymy dojechać do Anilao. Zgarnęliśmy plecaki i ruszyliśmy w 200 kilometrową trasę na południe.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz