Mt Pinatubo
jest aktywnym wulkanem położonym ok. 100 km na północ od stolicy
Filipin - Manili. Jeszcze do niedawna był wyższy - mierzył 1745 m,
ale w czerwcu 1991 roku nastąpiła erupcja, w wyniku której cały
wierzchołek wulkanu wyleciał w powietrze. W trakcie tej erupcji Mt
Pinatubo wyrzuciło do atmosfery ok. 10 km3 magmy oraz 20 mln ton
siarki, słabo? Tak wielka ilość pyłu wulkanicznego w atmosferze
zredukowała ilość światła słonecznego docierającego na
powierzchnię ziemi o 10%! W wyniku tego średnia globalna
temperatura spadła o 0,5°C!
Mt Pinatubo straciło wtedy 260 m (obecnie ma wysokość 1486
m) w ten sposób w miejscu wierzchołka powstał krater wypełniony
jeziorem.
Będąc na
Filipinach nie mogliśmy odmówić sobie obejrzenia tego sławnego
wulkanu z bliska, czasu jak zwykle było mało, ale dla chcącego nic
trudnego.
Z Cebu
wystartowaliśmy wcześnie rano – o 7:15 byliśmy już w powietrzu.
Plan był taki, żeby jak najszybciej dostać się z lotniska Clark
(na północ od Manili) do wioski Santa Julia, kupić permity i
ruszyć na piechotę pod górę, zanocować po drodze w obozie i
kolejnego dnia ruszyć na szczyt i jeszcze tego samego dnia wrócić
na noc do Santa Julia. Mieliśmy wciąż czołówki, więc plan był
realny.
Wylądowaliśmy
o 9 i wskoczyliśmy do jeepneya (takie przedłużone jeepy, siedzi
się z tyłu, na ławach ustawionych wzdłuż kierunku jazdy).
tak wyglądają jeepneye
Kasia w środku jeepneya
Przemieszczanie
szło nam całkiem sprawnie i już o 12 byliśmy w wiosce. Wpadamy do
biura turystycznego, żeby kupić permity, a miła pani odpowiada że
nie ma już czegoś takiego jak zdobywanie szczytu na piechotę i
teraz są tylko i wyłącznie wycieczki jeepami 4x4, a potem 2 – 3
godziny trekingu z przewodnikiem do góry i tyle samo w dół do
postoju jeepów. Szczęka nam opadła, ale nie daliśmy za wygraną i
kłóciliśmy się, że chcemy iść na piechotę, w końcu kurde
jesteśmy w górach! Pani była niezwyciężona, więc musieliśmy
przystać na opcję z jeepem – partyzantka jak na ABC nie wchodziła
w rachubę – teren wokół Pinatubo jest terenom wojskowym i jest
pełno checkpointów. Złapanych bez permitu mogli potraktować jako
szpiegów i rozstrzelać na miejscu ;)
Jakby tego
było mało, okazało się, że wycieczki ruszają do 9 rano, więc
mieliśmy do zabicia cały dzień w wiosce, w której psy d**pami
szczekają :/
Zaklepaliśmy
wycieczkę na 6 rano, za to ograniczenie przyjemności chodzenia po
górach przez przejazd blachosmrodem musieliśmy zapłacić 4000 peso
za naszą dwójkę :/ Znaleźliśmy nocleg i ruszyliśmy „w
wioskę”. Nie pozostało nam nic innego jak napić się na smutno.
Co to się stało z tymi ludźmi w Azji, że zepsują każdą okazję,
żeby się człowiek mógł zmęczyć chodząc po górach?
Nie było
jednak aż tak tragicznie, bo w knajpie, w której zaglądaliśmy do
kieliszka, chyba żeby nas rozweselić odpalili karaoke. Tu mała
dygresja – karaoke jest na Filipinach sportem narodowym. Śpiewają
wszyscy, wszędzie i o każdej porze. Poprzednią noc np. śpiewała
jakaś strasznie fałszująca dziewczyna. Śpiewała do 11 w nocy, a
potem zaczęła znowu koło 2, zaraz koło naszego hotelu :)
Wróćmy
jednak do naszej knajpy i karaoke. Najpierw śpiewali lokalesi, a
potem zaczęli nas zachęcać do tego, żebyśmy i my zaśpiewali.
Śpiewaliśmy, a co! Szło nam tragicznie, ale niewiele gorzej od
lokalesów, więc była kupa śmiechu. Kasia nawet podstępnie
nagrała mnie na kamerę, a ja się jej odwdzięczyłem, ale nie
zamieszczę tutaj tych filmików, bo teraz jestem trzeźwy i mi wstyd
:)
Następnego
dnia rano zerwaliśmy się o 5:30 i z lekkim bólem głowy o 6 rano
ruszyliśmy na „trek”(wystartowaliśmy tak wcześnie, żeby nie
tracić za dużo czasu w jednym miejscu i jeszcze tego samego dnia,
po treku, ruszyć na południe do Anilao). Jeep wiózł nas przez
jakieś 1,5h, po czym wysadził nas przy małej budce w dolinie rzeki
spływającej z krateru. Tempo mieliśmy dobre i na szczyt zamiast
obiecanych dwóch godzin szliśmy godzinę, ale za to widok na górze
był piękny!
nasz obowiązkowy jeep
to wszystko co widać to pył, który opadł po erupcji
Po kąpieli
w jeziorze zjedliśmy prowiant (z przyzwyczajenia tuńczyk :) i
ruszyliśmy z powrotem. Gdy po godzinie marszu i półtorej godzinie
jazdy jeepem dotarliśmy do St. Julia było jeszcze przed południem
i były spore szanse, że do końca dnia zdążymy dojechać do Anilao. Zgarnęliśmy plecaki i ruszyliśmy w 200 kilometrową trasę na południe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz