sobota, 26 maja 2012

2012.04.13 – 2012.04.28 Annapurna Circuit Trek – część II


2012.04.21 – Dzień 8: Manang (3540 m) – Khangsar (3734 m) – Mursang (4100 m)

Wyruszamy na dużym luzie dopiero koło 9. Idziemy na początku razem z Jackiem i Agą, ale jakieś 15 minut za Manangiem nasze drogi się rozchodzą. My odbijamy w lewo przez pola w kierunku mostu, a Jacek i Aga cisną dalej w stronę przełęczy.
Szlak na Tilichio Lake ma to do siebie, że często zdarzają się na nim spore landslidey, które zasypują stary szlak albo zrywają mosty. Ostatnio taki landslide zerwał jeden z mostów, więc oryginalna ścieżka nie była dostępna i trzeba było kombinować idąc drugim brzegiem rzeki. Przed wyjściem na ten szlak podpytaliśmy lokalesów w Manangu którędy iść. Coś nam wytłumaczyli, ale ich słaby angielski i niedokładna mapa skutkowały tym, że trochę błądziliśmy i skakaliśmy z jakiś skarp, ale w końcu docieramy do punktu, z którego w oddali widać most i wtedy już wiadomo jak iść.

Po ok. 2 godzinach docieramy do Khangsar, gdzie chcemy zrobić sobie krótką przerwę na herbatę. Przechodzimy już prawie całą wioskę w poszukiwaniu jakiegoś przyjemnego miejsca i nic. W końcu zagadujemy do kilku kobiet, które kręciły się przed jakimś budynkiem i po chwili te kobiety wciągają nas do środka. Wchodzimy do sporego, ciemnego pomieszczenia, na środku którego jest palenisko i stoi kilka ogromnych garnków, a wokół kręci się jeszcze więcej kobiet. Dostajemy herbatę tybetańską (w ogóle nie przypomina to naszej herbaty – jest słona, zawiera masło i chyba jeszcze mleko). Iza czujnie pyta o cenę za kubek - lokalesi na szlaku są znani z tego, że po wypiciu trunku potrafią walnąć cenę z kosmosu, a wtedy ma się dość słabą pozycję negocjacyjną, no bo nie zwrócisz tego co wypiłeś, chyba że się bardzo postarasz ;) Kobitki się uśmiechnęły na pytanie Izy i powiedziały „free”. Iza przyzwyczajona do tego, że turysta jest przez lokalesów traktowany jak chodzący worek pieniędzy, zapytała „three? three zero?”. Kobitki się roześmiały i powiedziały „no, for free, no money”, a na dokładkę dały nam po tybetańskim chlebie. W końcu trafiliśmy na miłych, przyjaznych lokalesów, można się było odprężyć :) W środku tak miło, że siedzieliśmy tam prawie godzinę. Okazało się, że tego dnia mają jakieś święto i z tej okazji szykują dal bhat (ryż, zupa z soczewicy, ziemniaki z curry) dla całej wioski. Namawiały nas żebyśmy zostali, ale mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą, więc musieliśmy odmówić. Było to bardzo miłe przeżycie, jedno z lepszych na treku.






Naładowani pozytywną energią ruszyliśmy dalej w stronę Tilichio Lake Base Camp, ale niestety po godzinie marszu dopadła nas śnieżyca przed którą schowaliśmy się w guesthouse w miejscowości Mursang (4100 m). Pogoda nie poprawiła się już do wieczora, więc postanowiliśmy zostać tu na noc, a następnego dnia wyruszyć wcześnie żeby zaatakować Tilichio Lake i wrócić na nocleg do Tilichio Lake Base Camp.

Pod wieczór, tuż przed zachodem słońca, wyłoniło się parę szczytów


2012.04.22 – Dzień 9: Mursang (4100 m) – Tilichio Base Camp (4150 m) – Tilichio Lake (4920) – Tilichio Base Camp (4150 m) – Mursang (4100 m)

Tego dnia obudziłem się o 5 razem ze słońcem i wyszedłem zobaczyć jego wschód. Znowu widok był nieziemski. Na tym treku, dla takich widoków warto zarwać te poranne godziny snu.


Mieliśmy piękną pogodę, żadnej chmurki na niebie, więc czym prędzej zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy nad jezioro. Trasa po drodze była przepiękna, ale też trochę niebezpieczna. Była założona na bardzo sypkim podłożu, które wyglądało jakby tylko czekało aż się na nie wejdzie żeby wtedy rozpocząć wycieczkę na dół. W kilku miejscach z góry sypały się kamienie, czasami wielkości pięści. Odcinki te trzeba było przechodzić bardzo szybko używając plecaka jak tarczy, patrząc cały czas w górę czy akurat coś większego nie leci. Parę razy przeleciał koło mnie większy kamyk furcząc przy tym wściekle (spadając odbijał się od podłoża i nabierał w ten sposób ogromnej prędkości obrotowej, stąd ten dziwny dźwięk gdy przelatywał obok).






 


Po ok 2,5 h marszu w tej pięknej scenerii docieramy do Tilichio Base Camp. Jesteśmy już trochę głodni, więc zamawiamy makaron, żeby posilić się przed trzygodzinnym wejściem. Niestety panowie w base campie są bardzo nieogarnięci i zanim dostajemy makaron mija cenne półtorej godziny, a po chmurach już widać, że szykuje się zmiana pogody. Trochę wkurzeni tym straconym cennym czasem ruszamy w górę, ale nie możemy się za bardzo śpieszyć, bo jesteśmy już powyżej 4200 m, a tu, bez dobrej aklimatyzacji, zbyt szybkie tempo może się skończyć nieprzyjemną chorobą wysokościową.

 Szlak nad jezioro


 Niektóre odcinki trzeba było pokonywać bardzo szybko, bo ziemia dosłownie uciekała spod nóg




Po dwóch godzinach otaczają nas już całkowicie chmury i zrywa się konkretny wiatr. Ostatnie pół godziny idziemy już w silnej śnieżycy. Docieramy na miejsce i niestety nie jest nam dane zobaczyć widoków znad jeziora. Pocieszamy się tym, że samo jezioro i tak jest przykryte grubą warstwą śniegu i go nie widać, ale szkoda widoku otaczających go szczytów. Zawracamy do base campu, bo sypie z minuty na minutę coraz bardziej i to dość mokrym śniegiem, który od razu wsiąka w ubrania.


jakom śnieg za bardzo nie przeszkadzał

 nam trochę bardziej

 w Tilichio Base Camp zastaliśmy taką płetwę na ścianie, brawo Polacy!

 suszenie ciuchów

Gdy po 1,5 godzinie docieramy do base campu mam już mokre całe spodnie, windstoper i polar. Na szczęście w „świetlicy” odpalona była koza, więc rozbieram się do bokserek i podkoszulki i wieszam na sznurkach swoje mokre ciuchy. W środku jest ze 20 osób, w tym trójka Polaków, którzy szli z Manangu i których śnieżyca dopadła na odcinku z landslidami. Zamawiamy makaron i pytamy o pokoje – zostało tylko kilka łóżek w obskurnym, wilgotnym i zimnym dormie, bierzemy - za bardzo nie mamy wyjścia. Po ok. godzinie ubrania są już suche, a jedzenia wciąż nie ma. Czekamy jeszcze pół godziny, w końcu zdenerwowani wpadamy do kuchni, a tam prawie nic się nie dzieje, więc decydujemy się spakować manatki i ruszyć w dół. Pytamy jeszcze poznanych Polaków jak wyglądał szlak gdy zaczęło sypać – mówią, że lepiej, bo śnieg przykrył kamienie i już nie lecą z góry. Jest 18, w najlepszym wypadku mamy jeszcze godzinę światła dziennego, ale mamy ze sobą czołówki.
Ruszamy. Wokół nas są chmury, do tego szlak jest przykryty śniegiem i nie widać dobrze którędy biegnie – trzeba iść na czuja. Po pół godzinie weszliśmy na część z landslidami i tam o dziwo szlak bardziej się wyróżniał spod śniegu. Szybkim tempem przeszliśmy niebezpieczny obszar zanim zdążyło się całkowicie ściemnić, dalej szliśmy już z czołówkami. Do hostelu w Mursangu, w którym nocowaliśmy poprzedniej nocy dotarliśmy koło 20:30. Klimat w trakcie tego przemarszu był genialny: cisza, mgła, ciemność, padający śnieg, podświetlona przez czołówkę para z ust i świadomość, że siedzi się w sercu największych gór świata.

2012.04.23 – Dzień 10: Mursang (4100 m) – Manang (3540 m)

W związku w późnym przemarszem poprzedniego dnia, do Manangu mieliśmy blisko, więc nie śpiesząc się wyruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną. Sypało całą noc, więc okolice były pokryte sporą warstwą śniegu. Dzięki temu, krajobraz był jeszcze piękniejszy niż poprzedniego dnia.






Po niecałych 3 godzinach byliśmy na miejscu. Zajrzałem do naszego hotelu, ale Kasi nie było w pokoju. Miałem wrócić po południu, więc prawdopodobnie wyszła gdzieś w okoliczne góry.
Kupiliśmy po piwie i weszliśmy na dach hotelu Wojtka i Izy i zrobiliśmy sobie relaks :)

Po południu znaleźliśmy Kasię, po pierwszym dniu odpoczynku w Manangu czuła się już znacznie lepiej - przeziębienie zmalało, a jelita zaczęły pracować, więc nie próżnowała. Drugiego dnia zrobiła trek w kierunku Ice Lake, ale na ok 4000 m złapała ją śnieżyca (ta sama, która do nas dotarła gdy doszliśmy na Tilichio Lake), więc musiała wracać. Trzeciego weszła na punkt widokowy na zboczu Gangapurny.
Wieczorem ustawiliśmy się na świętowanie imienin Wojtka, był lokalny bimber, więc była fantazja :)

Don Corleone

Hans Klos

 Smerfetka

Hanka Mostkowiak


2012.04.24 – Dzień 11: Manang (3540 m) – Yak Karka (4050 m) – Ledar (4200 m)

Okazało się, że Iza zostawiła w Mursangu swój zeszyt, w którym notowała wspomnienia od początku swojej wyprawy, czyli od stycznia. Próbowaliśmy dodzwonić się do hostelu żeby przekazali notes komuś kto będzie schodził do Manangu, ale nie dodzwoniliśmy się. Iza nie miała innego wyjścia jak tylko iść z powrotem do Mursangu i odebrać notes.
W związku z tym, że Iza miała znacznie większy odcinek do pokonania tego dnia, wyruszyła wcześnie rano, my się tak nie śpieszyliśmy i w składzie Kasia, Wojtek i ja ruszyliśmy dopiero o 9.
Szło się bardzo przyjemnie, nie mieliśmy żadnych problemów wysokościowych i ok. 15 dotarliśmy na miejsce, Iza przyszła jakieś 2 godziny po nas.
Spaliśmy w pierwszym guesthouse w Ledar i stanowczo odradzam to miejsce. Właściciele są strasznie niemili, po długich namowach rozpalili kozę, ale drewna dołożyć już nie chcieli, więc zawinęliśmy się do pokoi dość wcześnie. Do tego chcieli żebym zapłacił za wypożyczenie dodatkowych koców. Po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim, więc uparłem się, że koc powinien być na wyposażeniu pokoju. Musiałem się długo kłócić, żeby go w końcu dostać.


2012.04.25 – Dzień 12: Ledar (4200 m) – Thorung Phedi (4450 m)

Dzisiaj mieliśmy bardzo krótki odcinek, bo ok 2,5 godzinny i tylko 250 metrów w górę. Mogliśmy próbować iść dalej do High Campu (4833 m), ale było ryzyko, że Kasi nie wyjdzie to na dobre – nie była jeszcze na tej wysokości i przy pokonaniu 800 m jednego dnia mogłaby mieć ciężką noc. Do tego na 4833 m jest już dużo zimniej, szczególnie w nocy.

Od lewej: Annapurna III (7555 m), Ganggapurna (7454 m)

 w drodze do Thorung Phedi

Z powodu wysokości szło się trochę wolniej, szczególnie przy podejściach, ale był to bardzo przyjemny wysyłek. Tym bardziej, że nagradzany był przez całą drogę pięknymi widokami, pogoda była idealna - piękne słońce i lekki wiaterek.
Thorung Phedi okazało się bardzo przyjemną miejscówką. Właściciel i obsługa byli przyjaźni, a jedzenie było bardzo dobre i o dziwo nie było kosmicznie drogie.

Pies właściciela okazał się być bardzo blisko spokrewniony z Chubacą z Gwiezdnych Wojen.

Dzisiejszy trek był krótki i czułem lekki niedosyt. Iza i Wojtek też. Niestety nie było na mapie żadnych side treków, ale dla chcącego nic trudnego. Wskazaliśmy palcem kilka skałek na zboczu góry jako punkt docelowy i ruszyliśmy w ich stronę. Kasia postanowiła zbierać energię na jutrzejszy „atak przełęczowy” i została w pokoju.

Po godzinie stromego podejścia doszliśmy do skałek, ale jeszcze nam było mało i ruszyliśmy wyżej wskazując kolejne skałki. W ten sposób, wyznaczając sobie ciągle nowe punkty w których „już na pewno wracamy” doszliśmy do wysokości 4800 skąd było widać High Camp. Zaczęło mocno wiać i zrobiliśmy się bardzo głodni, więc tym razem już zawróciliśmy, chociaż kolejne skałki pojawiły się na horyzoncie i baaaardzo kusiły :)

 w dole Thorung Phedi

 w oddali High Camp


Po zejściu tradycyjnie już do końca dnia graliśmy w karty i czoło :) Natomiast  noc była najzimniejsza z dotychczasowych, minęła co najmniej godzina zanim mój śpiwór i koc nagrzały się ode mnie i było mi wystarczająco ciepło żebym mógł zasnąć.


2012.04.26 – Dzień 13: Thorung Phedi (4450 m) – Thorung La (5416 m) – Muktinath (3760 m)

Większość ludzi wystartowała na przełęcz między 3 a 4, my wystartowaliśmy później, bo o 5:30. Wojtek z Iza jeszcze bardziej lubią spać i wystartowali o 6:30. Pierwsza godzina była dość ciężka, było stromo i mało tlenu, do tego słonce dopiero pojawiało się na szczytach, a u nas był cień i było zimno. Jednak jak już się złapało rytm, a mięśnie zaczęły grzać to marsz był bardzo przyjemny.

Wschód słońca nad Annapurnami

Kasię już w Leddar zaczął znowu boleć żołądek i szła trochę wolniej, przez co musiałem od czasu do czasu na nią czekać. Czekanie na kogoś na dłuższą metę jest denerwujące, bo traci się swój rytm. W związku z tym w Thorung Phedi zabrałem wszystkie ciężkie rzeczy z Kasi plecaka i wpakowałem do swojego. Dzięki temu zabiegowi, Kasi plecak ważył ok 4-5 kilo, mój 16-18 i różnice w prędkości marszu już nie były takie duże – nadal musiałem od czasu do czasu czekać, ale już znacznie mniej.
Po godzinie stromego podejścia doszliśmy do High Campu i zrobiliśmy sobie przerwę na gorącą herbatę i ciastka. Spotkaliśmy też jednego z Polaków, którego poznałem w Tilichio Lake Base Camp. Po pół godzinie ruszyliśmy dalej.
Pogoda nam dopisywała, było piękne słońce i lekki wiatr – idealnie! Tylko brak tlenu dawał się we znaki i trzeba było mocno pilnować rytmu marszu. Najgorszy był start po postoju. Po postoju organizm już naładował rezerwy tlenowe i gdy robiło się pierwsze kroki, nie czuło się braku tlenu w powietrzu, więc przez parę sekund szło się szybko. Po chwili jednak, zanim oddech przyśpieszył, następowało bardzo szybkie opróżnienie rezerw i zaczynał się dołek tlenowy – zawroty, brak sił itp. Wtedy się zwalniało, oddech jak po bardzo szybkim sprincie i po dłuższej chwili tlen docierał do mięśni i mózgu - łapało się rytm. Po kilku „rozruchach” załapałem już o co chodzi i mimo że czułem energię, to pierwsze kroki po postoju robiłem bardzo powoli. W ten sposób można było wrócić do poprzedniego rytmu. Sam rytm na tej wysokości nie jest imponujący. Idzie się mniej więcej jak w podczas niedzielnego spaceru, ale płuca pracują tak jak podczas intensywnego biegu.



Po około 2,5 godzinie dotarliśmy do głównego celu naszej wycieczki czyli Thorung La Pass – 5416 m. Widoki niesamowite, radość pełna, satysfakcja ogromna!

 Annapurna II


 przełęcz zdobyta!

niektórzy baaaaardzo się cieszyli z osiągnięcia celu





Porobiliśmy zdjęcia, pokręciliśmy się po okolicy, wypiliśmy w małej chatce po herbacie, a po ok 40 minutach dotarli Iza z Wojtkiem. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem i jakieś 20 minut później my ruszyliśmy na dół w stronę Muktinath, a Wojtek i Iza zostali jeszcze trochę nacieszyć się przełęczą.



lodowce były na wyciągnięcie ręki



Zejście było dość długie, momentami strome, ale ogólnie dość lajtowe, bo szło się ciągle w dół :) Na jego początku Kasię rozbolała głowa, prawdopodobnie od braku tlenu, ale w takim momencie trzeba połknąć painkillera i pędzić dalej na dół. Po zejściu na odpowiednią wysokość objawy miną same.
Zeszliśmy do guesthousów na 4200 m, gdzie wciągnęliśmy po pysznej szarlotce i porelaksowaliśmy się przez ok godzinę. Ból głowy Kasi prawie minął. Godzinę później byliśmy już w Muktinath i całą czwórką piliśmy piwo zwycięstwa :)

2012.04.27 – Dzień 14: Muktinath (3760 m) – Lupra (2790 m) – Jomson (2720 m)

Drogą Jomson – Muktinath jeżdżą non stop jeepy z pielgrzymami do Muktinath (gdzie jest bardzo duży kompleks świątyń buddyjskich, dla nich to taka Częstochowa). Generalnie trasa jest płaska i mało przyjemna, dlatego długo się nie zastanawialiśmy i poszliśmy szlakiem przez miejscowość Lupra. Nasza trasa była świetna, a widoki genialne – klimat tybetański, czyli mało drzew, brązowa ziemia i skały, ogromne przestrzenie. Kiedyś w tym miejscu było dno morza, a po zderzeniu półwyspu indyjskiego z Azją uległo wypiętrzeniu. Dlatego na dnie rzek i wąwozów można znaleźć skamieliny. Szukałem, ale mi się niestety nie udało. Lokalesi mają ich masę na swoich straganach, oni najwyraźniej wiedzą gdzie szukać :)
Po aklimatyzacji na Thorung La szło mi się bardzo dobrze, podejścia pokonywałem prawie biegiem. Kasi szło się trochę gorzej, głównie z powodu żołądka.
Pierwszą część trasy pokonuje się idąc przez wzgórza i małe przełęcze, a po dotarciu do wioski Lupra wchodzi się w głęboką dolinę z pionowymi ścianami – robi wrażenie.





 Ten punkcik w prawym dolnym rogu to Kasia

Po około godzinie marszu dochodzi się do trasy Muktinath – Jomson i z tego miejsca jeszcze godzinę do Jomsona. Zaraz za wioską Lupra dorwał nas bardzo silny wiatr, oczywiście w twarz, a jak doszliśmy do skrzyżowania dróg, do zestawu doszła ulewa. Ubraliśmy się w ciuchy przeciwdeszczowe i pognaliśmy do Jomson.
Na miejscu chwilę nam zajęło zanim znaleźliśmy hotelik w rozsądnej cenie (większość chciała skasować nas jak za pokój w Kathmandu albo nawet więcej), a następnie zajęliśmy się degustacją lokalnej jabłkowej brandy (tak na to mówią, ale to zwykły bimber jest).

Apple bimber

Wojtek i Iza postanowili zrobić jeszcze treking na ABC (Annapurna Base Camp), my postanowiliśmy polecieć do Pokhary, żeby Kasia jedząc trochę lepsze żarcie naprawiła żołądek. W międzyczasie mieliśmy się zastanowić co dalej – czy ABC czy EBC (Everest Base Camp). Ja oczywiście byłem za tą drugą opcją. Co prawda była znacznie droższa, trudniejsza, a do tego temperatury na tamtym treku w nocy były dużo niższe niż na Annapurna Circuit, ale być w Nepalu i nie zobaczyć najwyższej góry świata... Niestety Kasia mi się zbuntowała i powiedziała, że nie da rady. Za żadne skarby nie dała się namówić, więc musiałem odpuścić i zadowolić się ABC. W świetle faktów, które wypłynęły na ABC, to jednak chyba dobrze zrobiliśmy, że poszliśmy na Annapurnę, ale o tym w następnych relacjach.
U mnie pozostał straszny niedosyt i kiedyś będę musiał znowu tu przylecieć i tym razem podejść pod Everest, a może na? Kto to wie :)

3 komentarze:

  1. fajnie się czytało. Czekam na kolejne relacje!
    Wano

    OdpowiedzUsuń
  2. W Ledar pierwszą noc również spędziliśmy w pierwszym guesthousie (nabraliśmy się na opis w lonley planet)- wrażenia podobne - właściciel wyjątkowo gburowaty, jedzenie złe; tej nocy pochorowałam się konkretnie, więc mam z tym miejscem wyjątkowo złe wspomnienia. Następnego dnia musieliśmy zejść na nocleg do Yak Kharka, a potem znów Ledar ale już w drugim guesthousie - gdzie było milutko. Czytając wspomnienia wróciły! Czirs! Aga

    OdpowiedzUsuń
  3. Super relacja:-) bardzo pomocna,zamierzam jesienią ruszyć Waszym śladem;-)

    OdpowiedzUsuń