2012.04.21
– Dzień 8: Manang (3540 m) – Khangsar (3734 m) – Mursang (4100
m)
Wyruszamy na
dużym luzie dopiero koło 9. Idziemy na początku razem z Jackiem i
Agą, ale jakieś 15 minut za Manangiem nasze drogi się rozchodzą.
My odbijamy w lewo przez pola w kierunku mostu, a Jacek i Aga cisną
dalej w stronę przełęczy.
Szlak na
Tilichio Lake ma to do siebie, że często zdarzają się na nim
spore landslidey, które zasypują stary szlak albo zrywają mosty.
Ostatnio taki landslide zerwał jeden z mostów, więc oryginalna
ścieżka nie była dostępna i trzeba było kombinować idąc drugim
brzegiem rzeki. Przed wyjściem na ten szlak podpytaliśmy lokalesów
w Manangu którędy iść. Coś nam wytłumaczyli, ale ich słaby
angielski i niedokładna mapa skutkowały tym, że trochę
błądziliśmy i skakaliśmy z jakiś skarp, ale w końcu docieramy
do punktu, z którego w oddali widać most i wtedy już wiadomo jak
iść.
Po ok. 2
godzinach docieramy do Khangsar,
gdzie chcemy zrobić sobie krótką przerwę na herbatę.
Przechodzimy już prawie całą wioskę w poszukiwaniu jakiegoś
przyjemnego miejsca i nic. W końcu zagadujemy do kilku kobiet, które
kręciły się przed jakimś budynkiem i po chwili te kobiety
wciągają nas do środka. Wchodzimy do sporego, ciemnego
pomieszczenia, na środku którego jest palenisko i stoi kilka
ogromnych garnków, a wokół kręci się jeszcze więcej kobiet.
Dostajemy herbatę tybetańską (w ogóle nie przypomina to naszej
herbaty – jest słona, zawiera masło i chyba jeszcze mleko). Iza
czujnie pyta o cenę za kubek - lokalesi na szlaku są znani z tego,
że po wypiciu trunku potrafią walnąć cenę z kosmosu, a wtedy ma
się dość słabą pozycję negocjacyjną, no bo nie zwrócisz tego
co wypiłeś, chyba że się bardzo postarasz ;) Kobitki się
uśmiechnęły na pytanie Izy i powiedziały „free”. Iza
przyzwyczajona do tego, że turysta jest przez lokalesów traktowany
jak chodzący worek pieniędzy, zapytała „three? three zero?”.
Kobitki się roześmiały i powiedziały „no, for free, no money”,
a na dokładkę dały nam po tybetańskim chlebie. W końcu
trafiliśmy na miłych, przyjaznych lokalesów, można się było
odprężyć :) W środku tak miło, że siedzieliśmy tam prawie
godzinę. Okazało się, że tego dnia mają jakieś święto i z tej
okazji szykują dal bhat (ryż, zupa z soczewicy, ziemniaki z curry)
dla całej wioski. Namawiały nas żebyśmy zostali, ale mieliśmy
jeszcze kawał drogi przed sobą, więc musieliśmy odmówić. Było
to bardzo miłe przeżycie, jedno z lepszych na treku.
Naładowani
pozytywną energią ruszyliśmy dalej w stronę Tilichio Lake Base
Camp, ale niestety po godzinie marszu dopadła nas śnieżyca przed
którą schowaliśmy się w guesthouse w miejscowości Mursang
(4100 m). Pogoda nie poprawiła się już do wieczora, więc
postanowiliśmy zostać tu na noc, a następnego dnia wyruszyć
wcześnie żeby zaatakować Tilichio Lake i wrócić na nocleg do
Tilichio Lake Base Camp.
Pod wieczór, tuż przed zachodem słońca, wyłoniło się parę szczytów
2012.04.22
– Dzień 9: Mursang (4100 m) – Tilichio Base Camp (4150 m) –
Tilichio Lake (4920) – Tilichio Base Camp (4150 m) – Mursang
(4100 m)
Tego dnia
obudziłem się o 5 razem ze słońcem i wyszedłem zobaczyć jego
wschód. Znowu widok był nieziemski. Na tym treku, dla takich
widoków warto zarwać te poranne godziny snu.
Mieliśmy
piękną pogodę, żadnej chmurki na niebie, więc czym prędzej
zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy nad jezioro. Trasa po drodze była
przepiękna, ale też trochę niebezpieczna. Była założona na
bardzo sypkim podłożu, które wyglądało jakby tylko czekało aż
się na nie wejdzie żeby wtedy rozpocząć wycieczkę na dół. W
kilku miejscach z góry sypały się kamienie, czasami wielkości
pięści. Odcinki te trzeba było przechodzić bardzo szybko używając
plecaka jak tarczy, patrząc cały czas w górę czy akurat coś
większego nie leci. Parę razy przeleciał koło mnie większy kamyk
furcząc przy tym wściekle (spadając odbijał się od podłoża i
nabierał w ten sposób ogromnej prędkości obrotowej, stąd ten
dziwny dźwięk gdy przelatywał obok).
Po ok 2,5 h
marszu w tej pięknej scenerii docieramy do Tilichio Base Camp.
Jesteśmy już trochę głodni, więc zamawiamy makaron, żeby
posilić się przed trzygodzinnym wejściem. Niestety panowie w base
campie są bardzo nieogarnięci i zanim dostajemy makaron mija cenne
półtorej godziny, a po chmurach już widać, że szykuje się
zmiana pogody. Trochę wkurzeni tym straconym cennym czasem ruszamy w
górę, ale nie możemy się za bardzo śpieszyć, bo jesteśmy już
powyżej 4200 m, a tu, bez dobrej aklimatyzacji, zbyt szybkie tempo
może się skończyć nieprzyjemną chorobą wysokościową.
Szlak nad jezioro
Niektóre odcinki trzeba było pokonywać bardzo szybko, bo ziemia dosłownie uciekała spod nóg
Po dwóch
godzinach otaczają nas już całkowicie chmury i zrywa się
konkretny wiatr. Ostatnie pół godziny idziemy już w silnej
śnieżycy. Docieramy na miejsce i niestety nie jest nam dane
zobaczyć widoków znad jeziora. Pocieszamy się tym, że samo
jezioro i tak jest przykryte grubą warstwą śniegu i go nie widać,
ale szkoda widoku otaczających go szczytów. Zawracamy do base
campu, bo sypie z minuty na minutę coraz bardziej i to dość mokrym
śniegiem, który od razu wsiąka w ubrania.
jakom śnieg za bardzo nie przeszkadzał
nam trochę bardziej
w Tilichio Base Camp zastaliśmy taką płetwę na ścianie, brawo Polacy!
suszenie ciuchów
Gdy po 1,5
godzinie docieramy do base campu mam już mokre całe spodnie,
windstoper i polar. Na szczęście w „świetlicy” odpalona była
koza, więc rozbieram się do bokserek i podkoszulki i wieszam na
sznurkach swoje mokre ciuchy. W środku jest ze 20 osób, w tym
trójka Polaków, którzy szli z Manangu i których śnieżyca
dopadła na odcinku z landslidami. Zamawiamy makaron i pytamy o
pokoje – zostało tylko kilka łóżek w obskurnym, wilgotnym i
zimnym dormie, bierzemy - za bardzo nie mamy wyjścia. Po ok.
godzinie ubrania są już suche, a jedzenia wciąż nie ma. Czekamy
jeszcze pół godziny, w końcu zdenerwowani wpadamy do kuchni, a tam
prawie nic się nie dzieje, więc decydujemy się spakować manatki i
ruszyć w dół. Pytamy jeszcze poznanych Polaków jak wyglądał
szlak gdy zaczęło sypać – mówią, że lepiej, bo śnieg
przykrył kamienie i już nie lecą z góry. Jest 18, w najlepszym
wypadku mamy jeszcze godzinę światła dziennego, ale mamy ze sobą
czołówki.
Ruszamy.
Wokół nas są chmury, do tego szlak jest przykryty śniegiem i nie
widać dobrze którędy biegnie – trzeba iść na czuja. Po pół
godzinie weszliśmy na część z landslidami i tam o dziwo szlak
bardziej się wyróżniał spod śniegu. Szybkim tempem przeszliśmy
niebezpieczny obszar zanim zdążyło się całkowicie ściemnić,
dalej szliśmy już z czołówkami. Do hostelu w Mursangu, w którym
nocowaliśmy poprzedniej nocy dotarliśmy koło 20:30. Klimat w
trakcie tego przemarszu był genialny: cisza, mgła, ciemność,
padający śnieg, podświetlona przez czołówkę para z ust i
świadomość, że siedzi się w sercu największych gór świata.
2012.04.23
– Dzień 10: Mursang (4100 m) – Manang (3540 m)
W związku w
późnym przemarszem poprzedniego dnia, do Manangu mieliśmy blisko,
więc nie śpiesząc się wyruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną.
Sypało całą noc, więc okolice były pokryte sporą warstwą śniegu. Dzięki temu, krajobraz był jeszcze piękniejszy niż poprzedniego dnia.
Po niecałych 3 godzinach byliśmy na miejscu. Zajrzałem do naszego
hotelu, ale Kasi nie było w pokoju. Miałem wrócić po południu,
więc prawdopodobnie wyszła gdzieś w okoliczne góry.
Kupiliśmy
po piwie i weszliśmy na dach hotelu Wojtka i Izy i zrobiliśmy sobie
relaks :)
Po południu znaleźliśmy Kasię, po pierwszym dniu odpoczynku w Manangu czuła się już znacznie lepiej - przeziębienie zmalało, a jelita zaczęły pracować, więc nie próżnowała. Drugiego dnia zrobiła trek w kierunku Ice Lake, ale na ok 4000 m złapała ją śnieżyca (ta sama, która do nas dotarła gdy doszliśmy na Tilichio Lake), więc musiała wracać. Trzeciego weszła na punkt widokowy na zboczu Gangapurny.
Wieczorem
ustawiliśmy się na świętowanie imienin Wojtka, był lokalny
bimber, więc była fantazja :)
2012.04.24
– Dzień 11: Manang (3540 m) – Yak Karka (4050 m) – Ledar (4200
m)
Okazało
się, że Iza zostawiła w Mursangu swój zeszyt, w którym notowała
wspomnienia od początku swojej wyprawy, czyli od stycznia.
Próbowaliśmy dodzwonić się do hostelu żeby przekazali notes
komuś kto będzie schodził do Manangu, ale nie dodzwoniliśmy się.
Iza nie miała innego wyjścia jak tylko iść z powrotem do Mursangu
i odebrać notes.
W związku z
tym, że Iza miała znacznie większy odcinek do pokonania tego dnia,
wyruszyła wcześnie rano, my się tak nie śpieszyliśmy i w
składzie Kasia, Wojtek i ja ruszyliśmy dopiero o 9.
Szło się
bardzo przyjemnie, nie mieliśmy żadnych problemów wysokościowych
i ok. 15 dotarliśmy na miejsce, Iza przyszła jakieś 2 godziny po
nas.
Spaliśmy w
pierwszym guesthouse w Ledar i stanowczo odradzam to miejsce.
Właściciele są strasznie niemili, po długich namowach rozpalili
kozę, ale drewna dołożyć już nie chcieli, więc zawinęliśmy
się do pokoi dość wcześnie. Do tego chcieli żebym zapłacił za
wypożyczenie dodatkowych koców. Po raz pierwszy spotkałem się z
czymś takim, więc uparłem się, że koc powinien być na
wyposażeniu pokoju. Musiałem się długo kłócić, żeby go w
końcu dostać.
2012.04.25
– Dzień 12: Ledar (4200 m) – Thorung Phedi (4450 m)
Dzisiaj
mieliśmy bardzo krótki odcinek, bo ok 2,5 godzinny i tylko 250
metrów w górę. Mogliśmy próbować iść dalej do High Campu
(4833 m), ale było ryzyko, że Kasi nie wyjdzie to na dobre – nie
była jeszcze na tej wysokości i przy pokonaniu 800 m jednego dnia
mogłaby mieć ciężką noc. Do tego na 4833 m jest już dużo
zimniej, szczególnie w nocy.
Od lewej: Annapurna III (7555 m), Ganggapurna (7454 m)
w drodze do Thorung Phedi
Z powodu wysokości szło się trochę wolniej, szczególnie przy podejściach, ale był to bardzo przyjemny wysyłek. Tym bardziej, że nagradzany był przez całą drogę pięknymi widokami, pogoda była idealna - piękne słońce i lekki wiaterek.
Thorung
Phedi okazało się bardzo przyjemną miejscówką. Właściciel i
obsługa byli przyjaźni, a jedzenie było bardzo dobre i o dziwo nie
było kosmicznie drogie.
Dzisiejszy
trek był krótki i czułem lekki niedosyt. Iza i Wojtek też.
Niestety nie było na mapie żadnych side treków, ale dla chcącego
nic trudnego. Wskazaliśmy palcem kilka skałek na zboczu góry jako
punkt docelowy i ruszyliśmy w ich stronę. Kasia postanowiła
zbierać energię na jutrzejszy „atak przełęczowy” i została w
pokoju.
Po godzinie
stromego podejścia doszliśmy do skałek, ale jeszcze nam było mało
i ruszyliśmy wyżej wskazując kolejne skałki. W ten sposób,
wyznaczając sobie ciągle nowe punkty w których „już na pewno
wracamy” doszliśmy do wysokości 4800 skąd było widać High
Camp. Zaczęło mocno wiać i zrobiliśmy się bardzo głodni, więc
tym razem już zawróciliśmy, chociaż kolejne skałki pojawiły się
na horyzoncie i baaaardzo kusiły :)
Po zejściu
tradycyjnie już do końca dnia graliśmy w karty i czoło :) Natomiast noc była najzimniejsza z dotychczasowych, minęła co
najmniej godzina zanim mój śpiwór i koc nagrzały się ode mnie i
było mi wystarczająco ciepło żebym mógł zasnąć.
2012.04.26
– Dzień 13: Thorung Phedi (4450 m) – Thorung La (5416 m) –
Muktinath (3760 m)
Większość
ludzi wystartowała na przełęcz między 3 a 4, my wystartowaliśmy
później, bo o 5:30. Wojtek z Iza jeszcze bardziej lubią spać i
wystartowali o 6:30. Pierwsza godzina była dość ciężka, było
stromo i mało tlenu, do tego słonce dopiero pojawiało się na
szczytach, a u nas był cień i było zimno. Jednak jak już się
złapało rytm, a mięśnie zaczęły grzać to marsz był bardzo
przyjemny.
Wschód słońca nad Annapurnami
Kasię już
w Leddar zaczął znowu boleć żołądek i szła trochę wolniej,
przez co musiałem od czasu do czasu na nią czekać. Czekanie na
kogoś na dłuższą metę jest denerwujące, bo traci się swój
rytm. W związku z tym w Thorung Phedi zabrałem wszystkie ciężkie
rzeczy z Kasi plecaka i wpakowałem do swojego. Dzięki temu
zabiegowi, Kasi plecak ważył ok 4-5 kilo, mój 16-18 i różnice w
prędkości marszu już nie były takie duże – nadal musiałem od
czasu do czasu czekać, ale już znacznie mniej.
Po godzinie
stromego podejścia doszliśmy do High Campu i zrobiliśmy sobie
przerwę na gorącą herbatę i ciastka. Spotkaliśmy też jednego z
Polaków, którego poznałem w Tilichio Lake Base Camp. Po pół
godzinie ruszyliśmy dalej.
Pogoda nam
dopisywała, było piękne słońce i lekki wiatr – idealnie! Tylko
brak tlenu dawał się we znaki i trzeba było mocno pilnować rytmu
marszu. Najgorszy był start po postoju. Po postoju organizm już
naładował rezerwy tlenowe i gdy robiło się pierwsze kroki, nie
czuło się braku tlenu w powietrzu, więc przez parę sekund szło
się szybko. Po chwili jednak, zanim oddech przyśpieszył,
następowało bardzo szybkie opróżnienie rezerw i zaczynał się
dołek tlenowy – zawroty, brak sił itp. Wtedy się zwalniało,
oddech jak po bardzo szybkim sprincie i po dłuższej chwili tlen
docierał do mięśni i mózgu - łapało się rytm. Po kilku
„rozruchach” załapałem już o co chodzi i mimo że czułem
energię, to pierwsze kroki po postoju robiłem bardzo powoli. W ten
sposób można było wrócić do poprzedniego rytmu. Sam rytm na tej
wysokości nie jest imponujący. Idzie się mniej więcej jak w
podczas niedzielnego spaceru, ale płuca pracują tak jak podczas
intensywnego biegu.
Po około
2,5 godzinie dotarliśmy do głównego celu naszej wycieczki czyli
Thorung La Pass – 5416 m. Widoki niesamowite, radość pełna,
satysfakcja ogromna!
Porobiliśmy
zdjęcia, pokręciliśmy się po okolicy, wypiliśmy w małej chatce
po herbacie, a po ok 40 minutach dotarli Iza z Wojtkiem.
Pogratulowaliśmy sobie nawzajem i jakieś 20 minut później my
ruszyliśmy na dół w stronę Muktinath, a Wojtek i Iza zostali
jeszcze trochę nacieszyć się przełęczą.
Zejście
było dość długie, momentami strome, ale ogólnie dość lajtowe,
bo szło się ciągle w dół :) Na jego początku Kasię rozbolała
głowa, prawdopodobnie od braku tlenu, ale w takim momencie trzeba
połknąć painkillera i pędzić dalej na dół. Po zejściu na
odpowiednią wysokość objawy miną same.
Zeszliśmy
do guesthousów na 4200 m, gdzie wciągnęliśmy po pysznej szarlotce
i porelaksowaliśmy się przez ok godzinę. Ból głowy Kasi prawie
minął. Godzinę później byliśmy już w Muktinath i całą
czwórką piliśmy piwo zwycięstwa :)
2012.04.27
– Dzień 14: Muktinath (3760 m) – Lupra (2790 m) – Jomson (2720
m)
Drogą
Jomson – Muktinath jeżdżą non stop jeepy z pielgrzymami do
Muktinath (gdzie jest bardzo duży kompleks świątyń buddyjskich,
dla nich to taka Częstochowa). Generalnie trasa jest płaska i mało
przyjemna, dlatego długo się nie zastanawialiśmy i poszliśmy
szlakiem przez miejscowość
Lupra. Nasza trasa była świetna, a widoki genialne –
klimat tybetański, czyli mało drzew, brązowa ziemia i skały,
ogromne przestrzenie. Kiedyś w tym miejscu było dno morza, a po
zderzeniu półwyspu indyjskiego z Azją uległo wypiętrzeniu.
Dlatego na dnie rzek i wąwozów można znaleźć skamieliny.
Szukałem, ale mi się niestety nie udało. Lokalesi mają ich masę
na swoich straganach, oni najwyraźniej wiedzą gdzie szukać :)
Po
aklimatyzacji na Thorung La szło mi się bardzo dobrze, podejścia
pokonywałem prawie biegiem. Kasi szło się trochę gorzej, głównie
z powodu żołądka.
Pierwszą
część trasy pokonuje się idąc przez wzgórza i małe przełęcze,
a po dotarciu do wioski Lupra wchodzi się w głęboką dolinę z
pionowymi ścianami – robi wrażenie.
Ten punkcik w prawym dolnym rogu to Kasia
Po około
godzinie marszu dochodzi się do trasy Muktinath – Jomson i z tego
miejsca jeszcze godzinę do Jomsona. Zaraz za wioską Lupra dorwał
nas bardzo silny wiatr, oczywiście w twarz, a jak doszliśmy do
skrzyżowania dróg, do zestawu doszła ulewa. Ubraliśmy się w
ciuchy przeciwdeszczowe i pognaliśmy do Jomson.
Na miejscu
chwilę nam zajęło zanim znaleźliśmy hotelik w rozsądnej cenie
(większość chciała skasować nas jak za pokój w Kathmandu albo
nawet więcej), a następnie zajęliśmy się degustacją lokalnej
jabłkowej brandy (tak na to mówią, ale to zwykły bimber jest).
Apple bimber
Wojtek i Iza
postanowili zrobić jeszcze treking na ABC (Annapurna Base Camp), my
postanowiliśmy polecieć do Pokhary, żeby Kasia jedząc trochę
lepsze żarcie naprawiła żołądek. W międzyczasie mieliśmy się
zastanowić co dalej – czy ABC czy EBC (Everest Base Camp). Ja
oczywiście byłem za tą drugą opcją. Co prawda była znacznie
droższa, trudniejsza, a do tego temperatury na tamtym treku w nocy
były dużo niższe niż na Annapurna Circuit, ale być w Nepalu i
nie zobaczyć najwyższej góry świata... Niestety Kasia mi się
zbuntowała i powiedziała, że nie da rady. Za żadne skarby nie
dała się namówić, więc musiałem odpuścić i zadowolić się
ABC. W świetle faktów, które wypłynęły na ABC, to jednak chyba
dobrze zrobiliśmy, że poszliśmy na Annapurnę, ale o tym w
następnych relacjach.
U mnie
pozostał straszny niedosyt i kiedyś będę musiał znowu tu
przylecieć i tym razem podejść pod Everest, a może na? Kto to wie
:)
fajnie się czytało. Czekam na kolejne relacje!
OdpowiedzUsuńWano
W Ledar pierwszą noc również spędziliśmy w pierwszym guesthousie (nabraliśmy się na opis w lonley planet)- wrażenia podobne - właściciel wyjątkowo gburowaty, jedzenie złe; tej nocy pochorowałam się konkretnie, więc mam z tym miejscem wyjątkowo złe wspomnienia. Następnego dnia musieliśmy zejść na nocleg do Yak Kharka, a potem znów Ledar ale już w drugim guesthousie - gdzie było milutko. Czytając wspomnienia wróciły! Czirs! Aga
OdpowiedzUsuńSuper relacja:-) bardzo pomocna,zamierzam jesienią ruszyć Waszym śladem;-)
OdpowiedzUsuń