czwartek, 31 maja 2012

2012.04.30 - 05.06 - Annapurna Base Camp


Dzień 1: Phedi (1130 m) – Pothana (1890 m)

W LP piszą, że dla osób bez aklimatyzacji wysokościowej treking na Annaurna Base Camp położonego na wysokości 4130m.n.p.m, zajmuje jakieś 9 do 11 dni. My wiedzieliśmy, że możemy wdrapywać się nie marnując dni na aklimatyzację, którą już zdobyliśmy na poprzednim treku, zatem obliczyliśmy, że powinniśmy zrobić tą trasę w jakieś 7 dni.
Z położonego na wysokości 1100 m.n.p.m Phedi wyruszyliśmy ok południa z zamierzeniem, że tak do 18 spokojnie możemy iść. Jednakże już po 2,5 godzinie okazało się że na dziś koniec zabawy.
Pojawił się problem natury administracyjnej. Na bramce wjazdowej do obszaru chronionego woków Annapurny, panowie bramkarze postanowili, że nie przepuszczą nas przez check-point.

A cała sytuacja wyglądał następująco: kiedy szliśmy na pierwszy trek wyrobiliśmy wszystkie niezbędne przepustki i pozwolenia, wydając na nie kupę pieniędzy. Pozwolenie na przebywanie w obszarze Annapurny jest jednorazowe tzn. że można tam siedzieć np. rok na jednej przepustce, ale jak się opuści region i pojedzie np. na 1 dzień do Pokhary to trzeba wykupić kolejny permit, który od osoby kosztuje 100 PLN. Ponieważ bramka nie byłą położona na samej granicy parku, ale kilka kilometrów w głębi obszaru Annapurny, wiedzieliśmy że możemy utrzymywać, że nigdy nie opuściliśmy obszaru. Okazując permity powiedzieliśmy strażnikom, że wracamy z trekingu wokół Annapurny tylko niekonwencjonalną trasą i robimy poboczne treki. A strażnicy na to że ściemniamy i że na pewno byliśmy w Pokarze. Faktycznie mieli rację, ale nie mogli nam udowodnić, że opuściliśmy obszar, więc my trzymaliśmy się własnej wersji wydarzeń. I taka wymiana racji i argumentów trwała ponad godzinę. Jednak nepalscy bramkarze są niebłagani! Uparli się, że nas nie wpuszczą i koniec! Albo zapłacimy 8000 rupi czyli 400 PLN albo możemy spadać i wracać do Pokary. Wkurzeni i zmęczeni całą sytuacją i nerwową dyskusją w końcu postanowiliśmy zawrócić. 10 min poniżej bramek był maleńki rodzinny hostelik, w którym usiedliśmy aby przeanalizować nasze położenie. Doszliśmy do wniosku, że nie zapłacimy bramkarzom 8000 rupi i nie chce się nam jechać do Pokary po nowy permit, tym bardziej że formalnie ten który mieliśmy był ważny, bo nie dostaliśmy żadnej pieczątki wylatując z Jomson. Postanowiliśmy obejść jakoś miejsce kontroli, ale po wstępnym rozeznaniu terenu okazało się, że bramki są położone w strategicznym miejscu i z jednej i z drugiej strony jest strome porośnięte drzewami zbocze, którym nie koniecznie mieliśmy ochotę się przeprawiać. Wymyśliliśmy w końcu, że najlepiej będzie przejść przez bramki w nocy, kiedy strażnicy będą spali. Plan został jednogłośnie przegłosowany i postanowiliśmy, że o 3 w nocy wyruszymy z latarkami i prześlizgniemy się pod nosem strażników. O 3.30 nad ranem na paluszkach i przy zgaszonych latarkach przedreptaliśmy przez uśpione miasteczko i opustoszały check-point. Mission accomplished! Mogliśmy spokojnie kontynuowań trek, a 8000 rupi zostało w naszej kieszeni!

relacja z akcji na gorąco :)

Dzień 2: Pothana (1890 m) – New Bridge (1340 m) - Chhomrong (2170 m)

Tego dnia treking zaczęliśmy o 3:15 w nocy, zatem zapowiadał się naprawdę dłuuuugi dzień!
O 6 rano kiedy w końcu postanowiliśmy zjeść śniadanie byliśmy już po prawie 3 godzinach marszu, a była dopiero 6 rano!!! Niestety na postoju śniadaniowym analizując mapę zorientowaliśmy się, że w nocy nie widząc oznaczenia szlaku pomyliliśmy drogę i zrobiliśmy spore kółko. Punkt, w którym się znajdowaliśmy był w linii prostej oddalony o jakąś godzinę marszu od punktu wyjścia – a my okrężną drogą dotarliśmy tu po 3 godzinach. Trudno, ale w końcu godzina była młoda, więc mieliśmy przed sobą jeszcze cały dzionek treku.
Dzień był piękny! Fantastyczna pogoda i cudowne widoki.
Nie można również pominąć interesującego faktu, że wzdłuż szlaków prowadzących do ABC rośnie prawdziwe dobrodziejstwo krzaków marihuany. Konopie indyjskie są tutaj pospolitym chwastem. Zresztą sama nazwa „samosiejka” dobrze oddaje charakter tej roślinki, która rośnie dosłownie wszędzie! 




Ok 12 wdrapaliśmy się już 1780 m.n.p.m i dość mocno zmęczeni stromym podejściem postanowiliśmy zjeść nasz standardowy zestaw lunchowy: puszka tuńczyka + makaron z warzywami. Posiliwszy się, zeszliśmy szlakiem w dół do koryta rzeki gdzie wypływało gorące źródło i zaliczyliśmy ponad godzinny relaksik w gorącej kąpieli. Ja konsekwentni siedziałam w sadzawce, podczas gdy Piotrek nie mogąc wytrzymać wysokiej temperatury co 5 min, biegał do lodowatej, rwącej, górskiej rzeki i wskakiwał tam na parę sekund, żeby się schłodzić.

 ciepłe źródła

zimne źródła

Po ponad godzinie w takim ukropie byłam kompletnie wykończona. Gorąca kąpiel jest bardzo relaksująca, ale przy okazji wysysa z człowieka całą energię, a tu jeszcze trzeba było się wdrapać na 2200. No ale zagryzłam zęby i powoli zaczęliśmy ostatnie tego dnia podejście do miejscowości Chhamrong. Po godzinie z kawałkiem byliśmy na miejscu. Była 15.30 i stwierdziliśmy, że dzisiejszy 12 godzinny treking możemy zakończyć właśnie tutaj. Za pozostaniem w Chamrong przemawiał również widok na przepiękny szczyt Fishtail, który mogliśmy kontemplować z okien guesthousowej knajpki.
Relaksując się przy piwku i kolacji dostaliśmy smsa od Wojtka i Izy, że właśnie dotarli do Chhamrong. Zatem nasza trekingowa ekipa znowu była w komplecie:)


 świętowanie udanej akcji nocnej i długiego dnia 

Machhapuchhre (Fishtail) 6997 m

Dzień 3: Chamrong (2170 m) – Bamboo (2810 m) – Deurali (3230 m)

Tym razem wystartowaliśmy nieco później gdyż ok. 8 rano. Po śniadaniu złapaliśmy się z Izą i Wojtkiem i po uzupełnieniu zapasu tuńczyków w lokalnym sklepiku wymaszerowaliśmy w kierunku ABC. Dzień znowu był przepiękny. Szlak raz wznosił się raz opadał, więc marsz był dosyć męczący, ale widoki rekompensowały zmęczenie. Po przekroczeniu 2500 m, krajobraz z tropikalnego zaczął stawać się wysokogórski. W pewnym momencie weszliśmy w przepiękną dolinę, nad którą zawieszone były masywne skały, które systematycznie rosły przemieniając się w ośnieżone szczyty.
Prawdziwe Himalaje! :)




Planowaliśmy, ze tego dnia nasz marsz zakończymy w miejscowości Himalaya, położonej na wysokości 2920m. Kiedy dotarliśmy do Himalaya była już 15.30, a pogoda gwałtownie zaczęła się zmieniać i zaczął padać dość intensywny deszcz. Niestety, zostaliśmy zmuszeni do zweryfikowania planów i ruszyliśmy dalej w kierunku Deurali. Bezpośrednią przyczyną zmiany naszych planów byli opryskliwi i aroganccy właściciele guest housów, którzy śmiejąc się nam w twarz zażądali wygórowanej ceny za pokoje. Wiedzieli że jest już późno, pada deszcz, a do następnej miejscowości jest 2 godzinne strome podejście i bezczelnie wykorzystali tą sytuację myśląc że przystaniemy na ich warunki. Ale niestety dal niech trafili na twardych zawodników:)
Oczywiście nie daliśmy im zarobić i rzuciwszy w ich kierunku kilka zgryźliwych uwag ruszyliśmy dalej. Po godzinie bardzo szybkiego marszu dotarliśmy do Deurali, z którego pozostały już tylko 4 godziny do punktu docelowego czyli ABC. Niestety zakwaterowanie w Deurali nie było zbyt komfortowe, ponieważ wszystkie kwatery w tej miejscowości zajęła koreańska wycieczka licząca jakieś 50 osób. Zajęliśmy ostatni wolny 5cio osobowy pokoj, w którym śmierdziało stęchlizną i grzybem :/
Ja tego wieczoru nie czułam się zbyt dobrze, już od kilku godzin męczył mnie ból brzucha, więc nawet nie mogłam zjeść kolacji. A to był dopiero początek prawdziwej męczarni jak mnie czekała.


Dzień 4: Deurali (3230 m) - ABC (4130 m)

Z Deurali wyruszyliśmy jako ostatni:) Zdyscyplinowana koreańska armia wyruszyła ok 5 rano! Po wieczornych i nocnych problemach żołądkowych nie byłam w najlepszej formie i wlekłam się z tyłu z moim i tak lekkim plecakiem. Byłam naprawdę słaba, aż w końcu wkurzona tym, że muszę się tak męczyć zrobiłam scenę, ściągnęłam plecak i rzuciłam nim o skałę :) Piotrek widząc tą histeryczną akcję bez mrugnięcia okiem wziął mój plecak i powlekliśmy się dalej w kierunku ABC.
Na trasie do ABC musieliśmy przejść wzdłuż strefy schodzenia lawin. Ponieważ lawiny zazwyczaj schodzą kiedy słońce zaczyna topić śnieg, zaleca się pokonywanie tego odcinka do godz 10. My byliśmy parę minut przed 10, więc było ok :) Faktycznie znaki przestrzegające przed ryzykiem lawin nie zostały umieszczone na trasie bezpodstawnie, gdyż po przejściu niebezpiecznego odcinka za nami zeszły dwie lawiny. Na szczęście były stosunkowo małe i nie dosięgły ścieżki, po której się poruszaliśmy.


 oj tam oj tam :)

ta lawina już nie była groźna :)

 schodząca lawina


Moje tempo marszu nie było tego dnia zbyt imponujące, zatem Iza z Wojtkiem popędzili przodem i mieliśmy się spotkać się w ABC. Powolutku, ale systematycznie pokonywałam kolejne etapy trasy, aż w końcu dotarliśmy do ostatniego odcinka wiodącego już do obozu. Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu podejście okazał się bardzo łagodne i można było spokojnie i bez nadmiernego wysiłku pokonać ostatnie 2 kilometry trasy. Jedynym problemem zaczęła być pogoda, gdyż na tym odcinku weszliśmy w zawieszone nisko chmury. Zrobiło się bardzo mgliście i zaczął sypać śnieg. I nagle z mgły wyłaniają się Iza z Wojtkiem i wcale nie idą w kierunku ABC tylko schodzą w dół. Zdziwieni pytamy ich co się stało??? Dlaczego schodzą??? Wojtek mówi, że w okolicy obozu dostał silnego ataku choroby wysokościowej. Do tego stopnia, że na całym ciele ogarnęły go ciarki i stracił kontrolę nad kończynami. W tej sytuacji rozwiązanie jest tylko jedno – odpocząć chwilę, a jak już odzyska się jako taką kontrolę nad ciałem – zasuwać w dół. Podobno Wojtek miał już wcześniej podobne ataki, więc przynajmniej nie było to dla niego totalne zaskoczenie i wiedział jak się zachować, problem w tym, że u niego nie ma żadnych sygnałów ostrzegawczych – jest ok, a po chwili już nie jest ok. Iza stwierdziła że muszą się wycofać, zejść do najbliższej wiochy i dać Wojtkowi czas na aklimatyzację i najprawdopodobniej uderzą do ABC jutro z samego rana. Umówiliśmy się, że poczekamy na nich na górze.



1 godzinę od celu

Do obozu doszliśmy ok 2 po południu, ja nie jadłam już od 24 godzin więc byłam potwornie głodna. Pomimo bólu żołądka postanowiłam skusić się na Dalbat. Jadłam łapczywie i nawet wzięłam dokładkę gdyż w trakcie posiłku mój żołądek reagował pozytywnie na ciepłą zupkę i ryż.
Do czasu... Jakieś 20 minut później znowu zaczęła się męczarnia! Dostałam potwornych boleści i na jakąś godzinę zablokowałam toaletę w obozie :) Po całej „akcji” byłam już kompletnie wykończona, cały czas miałam dreszcze zimna i potwornie bolesne skurcze żołądka. W całym ekwipunku (z wyjątkiem butów :), który miałam na sobie wlazłam do śpiwora, przykryłam się kocami i ok 17 poszłam spać. Starałam się spać w zimnym pokoju, jednak bolesne skurcze co trochę wyrywały mnie z tej drzemki. W takim stanie dotrwałam do rana.

Dzień 5: ABC (4130 m) – Bamboo (2810 m)


Piotrek już o 5 rano zerwał się żeby zrobić zdjęcia wschodu słońca. Ja poleżałam jeszcze do 7 gdyż perspektywa wyjścia z ciepłego śpiworka na trzaskający mróz (w pokoju też było grubo po niżej zera) trochę mnie przerażała. Ale w końcu przełamałam się i wygramoliłam się z pokoju. Było warto! Pogoda był cudowna! Świeciło słońce i zaczynała się robić coraz cieplej. Pokręciliśmy się zatem po okolicy i zrobiliśmy trochę zdjęć:)

Annapurna I

psie gniazdo :)


 wschód słońca na ABC

 Annapurna I i jej lodowiec

 Nasz pokój na ABC (przynajmniej drzwi miały porządną kłódkę ;)

 skok w przepaść I

skok w przepaść II

 Guest house na ABC

Ok 9 rano, wróciliśmy na główny placyk w obozie, a tam na stole leży rozciągnięty Wojtek, ciężko dyszy i przewraca się z boku na bok. Właśnie przed chwilą po dojściu do obozu dostał ataku. Ponieważ nie ma czucia w nogach nie może zacząć schodzić, tylko leży i mamrota! Wkurzona całą sytuacją Iza, zaczyna go ściągać i w końcu po kilkunastu minutach Wojtek niepewnym krokiem wsparty przez Izę zaczyna iść w dół. Biedactwo nawet nie pokontemplował widoków, coś nie ma szczęści do ABC. Dziwna sytuacja gdyż na 5400 na przełęczy nic się z nim nie działo a na 4100 organizm odmawia mu posłuszeństwa. Wygląda na to, że nie można do końca przewidzieć ataku choroby wysokościowej i dopada ona całkiem niespodziewanie, a u Wojtak na dokładkę ma bardzo nieprzyjemne objawy. Iza i Wojtek pośpiesznie ruszają w dół, my powoli zaczynamy się pakować i ok 10 również zaczynamy schodzić. Droga w dół jest łatwa i przyjemna. Skurcze żołądka na razie ustąpiły zatem cieszę się dniem i w miłych okolicznościach przyrody rozpoczynamy drogę powrotną. W ABC Piotrek zaprzyjaźnił się z 2 skunksami, które towarzyszą nam przy schodzeniu, dostarczając nam rozrywki.


 Tablica przy wejściu na ABC

Niepokonany zdobywca ABC

 przyjaciele – skunksy :)

 szlak powrotny z ABC

 Wojtek z Izą oznaczyli dla nas szlak

 gonitwa na śniegu

 szajba



Po godzinie marszu spotykamy Izę i Wojtka relaksujących się przy śniadanku i herbatce. Też postanawiamy strzelić sobie relaks, gdyż słoneczko przyjemnie przygrzewa, a widoki przednie.


Popas

Prawdziwy szczyt! A nie jakaś popierdółka!

Widok na Himalaje od du## strony!:)

Nieposkromieni zdobywcy:)

 dolinka


Tego dnia postanowiliśmy dotrzeć do miejscowości o nazwie Bamboo. Na początku szło mi się dobrze, ale ok 13 byłam już bardzo głodna, gdyż znowu przypadało ponad 20 godzin od mojego ostatniego posiłku. Tym razem skusiłam się na talerz gotowanych ziemniaków. Wydawał się być niezbyt inwazyjną potrawą. Byłam strasznie głodna więc zjadłam 4 spore ziemniaczki i jak szybko okazało się, że muszę zapłacić za moje łakomstwo. Po kilkunastu minutach znowu dostałam silnych boleści i kolejna połowa dnia była już tylko walką żeby dojść do wyznaczonego punktu. Bardzo zależało mi na tym żeby zejść jak najszybciej, gdyż wiedziałam że po powrocie muszę udać się prosto do lekarza, bo ból nasilał się i z każdym kolejnym dniem byłam coraz bardziej wycieńczona. Ok 17 byliśmy na miejscu. Iza i Wojtek postanowili iść dalej ponieważ byli w dobrej formie, a chcieli jeszcze zahaczyć o gorące źródła.


Dzień 6: Bamboo (2810 m) – Kimche (1640 m)

Na szczęście noc upłynęła w miarę spokojnie. Rano obudziliśmy się ok 6.00 zjedliśmy śniadanko. Ja zdołałam wcisnąć w siebie jakąś 1/2 talerza owsianki, Piotrek jak zwykle musiał się najeść do syta, zatem jego danie składało się z 2 omletów (4 jaj) 2 ciapat, owsianki i jeszcze mojej owsianki:) no ale nie ma się co dziwić w końcu od kilku dni targał cały czas dwa plecaki. Planem na dziś było dojście już prawie na sam dół do miejscowości o nazwie Kimche.
Trasa tego dnia była dość wymagająca, bo mimo że start był o 1200 m wyżej niż meta, to trasa po drodze wiła się w górę i w dół i łącznie było ok 1000 m podejść. Już po 40 minutach marszu zaczęły się bardzo bolesne skurcze. Po pierwszym podejściu byłam już kompletnie wykończona. Piotrek wziął mój plecak i po 20 minutach odpoczynku poszliśmy dalej. Ja ze łzami w oczach ponieważ ból był nieznośny. Postanowiłam, że już nic nie będę jadła, bo każdy posiłek kończył się bólem, który trwał nawet do kilku godzin zanim trochę zelżał. Ale problem polega na tym, że jak się nic nie je to ciężko chodzić po górach – gdyż wymaga to naprawdę sporych nakładów energii. W efekcie osłabiona bólem i bez zapasów kalorii wlekłam się ledwo co, męcząc na każdym podejściu. Ale wolno i systematycznie szłam cały dzień, często siadając na środku szlaku, kiedy ból był już nie do wytrzymania. Po ponad 9 godzinach marszu dotarliśmy do celu. Byliśmy bardzo zadowoleni gdyż był to dość ambitny cel nawet dla osoby w dobrej kondycji. A tu proszę z bólem brzucha, a i tak udało mi się doczłapać:) Oczywiście w tym miejscu należy się specjalny szacun dla Piotrka, który przez ponad 8 godzin niósł na swoim grzbiecie 2 plecaki (łącznie ponad 20 kg). Tego dnia nie robiliśmy zdjęć. Mamy tylko jedno naszej kwaterki.

Nasz guest house w Kimche



Dzień 7: Kimche (1640 m) – Nayapul (1070 m)

Z Kimche do Nayapul, z której odjeżdżają autobusy do Pokhary pozostały już tylko 3 godziny marszu. Po półtorej godziny doszliśmy już do drogi, po której od czasu do czasu przemykał jakiś jeep i już bardzo łatwym szlakiem dotarliśmy na sam dół :) Dzień był słoneczny, a okoliczne rowy porastały bujne krzaczyska maryśki :)
największe krzaki jakie widzieliśmy na szlaku

 Piotrek i Marysia

 transport drobiu

 Dzielny porter Piotrek


Na autobus czekaliśmy parę minut, wskoczyliśmy i ruszyliśmy do cywilizacji, na spotkanie z lekarzem. Wyniki badań już w następnym odcinku :)

2012.04.28 - 30 - Pokhara

Lot z Jomson do Pokhary mieliśmy o 7 rano. Obudziliśmy się o 6 z lekkim bólem głowy wywołanym wieczorną konsumpcją lokalnej jabłkowej brandy (czyli słabej jakości bimbru:). Ponieważ lotnisko w Jomson jest maleńkie cała procedura związana z odprawą trwała jakieś 10 min, zatem kazano się nam stawić jedynie 30 min przed wylotem. Na marginesie dodam, że lotnisko w Jomson ze względu na bardzo zmienne warunki pogodowe w tym regionie oraz swoje położenie na wysokości 2720 m.n.p.m jest jednym z najbardziej niebezpiecznych na Świecie. Samoloty na tej trasie rozbijają się dosyć regularnie – średnio 1 wypadek na rok. 2 tygodnie po naszym locie do Pokhary dotarła do nas informacja o katastrofie lotniczej na tej właśnie trasie, przyczyną było zbyt mocne zachmurzenie, a 16 turystów już nie wróci z wakacji do domu :/
Na szczęście, nasz lot 30 minutowy lot przebiegł bardzo spokojnie, a jedynym problemem okazało się być 45 minutowe opóźnienie.
Cali i zdrowi wylądowaliśmy w Pokharze – no może cali, bo ze zdrowiem u mnie krucho. Chwilę po wylądowaniu złapał mnie ból brzucha i biegunka, która będzie mi już towarzyszyć już do końca pobytu w Nepalu :///

Pokhara przywitała nas bardzo przyjemnym (przynajmniej dla mnie) tropikalnym ciepełkiem, świeżym mango i owocowym lassi, którym objadaliśmy się przez następne 2 dni. Niestety pierwszy dzień pobytu w Pokharze prawie cały spędziłam w hotelu, a dokładniej w hotelowej toalecie :/ Ponieważ przez ponad 2 tygodnie pobytu w Himalajach nasza dieta była bardzo mało urozmaicona i składała się głównie z niskiej jakości makaronu z warzywami (tzn. kapustą i lokalną zieleniną) to byliśmy strasznie wygłodniali, a Piotrek po prostu rzucił się na mięso! Objadał się przepysznymi lokalnymi pierożkami momo z wołowiną, zapijając je zimnym browarkiem i przekąszając soczystym stekiem, podczas gdy ja - ze względu na moje problemy żołądkowe mogłam tylko przełykać ślinkę i skusić się na kawałek suchego chleba – bleeee :/
Ale następnego dnia było już trochę lepiej, zatem ja też rzuciłam się na jedzenie i zaczęłam pochłaniać momosy, sandwiche, hamburgery z frytami, wszystko zapijając winem i mango lassi.
Nie wiem jak mój żołądek to zniósł, ale jakoś sobie poradził i przynajmniej tego dnia postanowił nie protestować i grzecznie przyjmował wszystko co w niego wrzuciłam.

Mango lassi


 Wreszcie mięcho!

Tego dnia nawet trochę pozwiedzaliśmy. W sumie Pokara nie jest zbyt interesująca z punktu widzenia świątyń i zabytków. Ale udało się nam zaliczyć kilka polecanych w przewodniku miejsc między innymi: kilka lokalnych świątynek, muzeum Ghurka (elitarny, brytyjski oddział żołnierzy złożony z Nepalczyków), punkt widokowy, a wieczorkiem romantyczny rejs łódką.


 To chyba jest świątynia...

 Święta mini krowa

Ghurka museum

 View point

 Łódka, wino, romantico :)

Po 2 dniach w Pokarze, napełniwszy brzuszki i zebrawszy trochę energii Piotrek stwierdził że nuda i trzeba ruszać na 2 treking. Cały czas negocjował ze mną, chcąc przeforsować swój pomysł trekingu na Everest Base Camp, ale ja konsekwentnie oponowałam. Wiedziałam już z relacji Izy i Wojtka, którzy byli na tym treku, że w okolicy Everestu jest o wiele zimniej, drożej i ogólnie mniej komfortowo niż na treku wokół Annapurny, a ponieważ już na Annapurnie noce były dla mnie stanowczo za zimne i codziennie marzłam, to wycieczka na Everest Base Camp z tym ekwipunkiem, w który byliśmy wyposażeni i przy mojej obecnej nadszarpniętej chorobą kondycji była z mojego punktu widzenia wykluczona. Ale moja argumentacja nie przeszkadzała Piotrkowi męczyć mnie w tym temacie już od jakiś 10 dni. Ostatecznie nie zgodziłam się na Everest, ale poszłam na kompromis z moim napalonym na góry mężem i przystałam na treking na Annapurna Base Camp.
Spakowaliśmy manatki i następnego dnia załapaliśmy taksówkę, która za rozsądną cenę zawiozła nas do miejscowości, z której rozpoczęliśmy treking do Annapurna Base Camp.

sobota, 26 maja 2012

2012.04.13 – 2012.04.28 Annapurna Circuit Trek – część II


2012.04.21 – Dzień 8: Manang (3540 m) – Khangsar (3734 m) – Mursang (4100 m)

Wyruszamy na dużym luzie dopiero koło 9. Idziemy na początku razem z Jackiem i Agą, ale jakieś 15 minut za Manangiem nasze drogi się rozchodzą. My odbijamy w lewo przez pola w kierunku mostu, a Jacek i Aga cisną dalej w stronę przełęczy.
Szlak na Tilichio Lake ma to do siebie, że często zdarzają się na nim spore landslidey, które zasypują stary szlak albo zrywają mosty. Ostatnio taki landslide zerwał jeden z mostów, więc oryginalna ścieżka nie była dostępna i trzeba było kombinować idąc drugim brzegiem rzeki. Przed wyjściem na ten szlak podpytaliśmy lokalesów w Manangu którędy iść. Coś nam wytłumaczyli, ale ich słaby angielski i niedokładna mapa skutkowały tym, że trochę błądziliśmy i skakaliśmy z jakiś skarp, ale w końcu docieramy do punktu, z którego w oddali widać most i wtedy już wiadomo jak iść.

Po ok. 2 godzinach docieramy do Khangsar, gdzie chcemy zrobić sobie krótką przerwę na herbatę. Przechodzimy już prawie całą wioskę w poszukiwaniu jakiegoś przyjemnego miejsca i nic. W końcu zagadujemy do kilku kobiet, które kręciły się przed jakimś budynkiem i po chwili te kobiety wciągają nas do środka. Wchodzimy do sporego, ciemnego pomieszczenia, na środku którego jest palenisko i stoi kilka ogromnych garnków, a wokół kręci się jeszcze więcej kobiet. Dostajemy herbatę tybetańską (w ogóle nie przypomina to naszej herbaty – jest słona, zawiera masło i chyba jeszcze mleko). Iza czujnie pyta o cenę za kubek - lokalesi na szlaku są znani z tego, że po wypiciu trunku potrafią walnąć cenę z kosmosu, a wtedy ma się dość słabą pozycję negocjacyjną, no bo nie zwrócisz tego co wypiłeś, chyba że się bardzo postarasz ;) Kobitki się uśmiechnęły na pytanie Izy i powiedziały „free”. Iza przyzwyczajona do tego, że turysta jest przez lokalesów traktowany jak chodzący worek pieniędzy, zapytała „three? three zero?”. Kobitki się roześmiały i powiedziały „no, for free, no money”, a na dokładkę dały nam po tybetańskim chlebie. W końcu trafiliśmy na miłych, przyjaznych lokalesów, można się było odprężyć :) W środku tak miło, że siedzieliśmy tam prawie godzinę. Okazało się, że tego dnia mają jakieś święto i z tej okazji szykują dal bhat (ryż, zupa z soczewicy, ziemniaki z curry) dla całej wioski. Namawiały nas żebyśmy zostali, ale mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą, więc musieliśmy odmówić. Było to bardzo miłe przeżycie, jedno z lepszych na treku.






Naładowani pozytywną energią ruszyliśmy dalej w stronę Tilichio Lake Base Camp, ale niestety po godzinie marszu dopadła nas śnieżyca przed którą schowaliśmy się w guesthouse w miejscowości Mursang (4100 m). Pogoda nie poprawiła się już do wieczora, więc postanowiliśmy zostać tu na noc, a następnego dnia wyruszyć wcześnie żeby zaatakować Tilichio Lake i wrócić na nocleg do Tilichio Lake Base Camp.

Pod wieczór, tuż przed zachodem słońca, wyłoniło się parę szczytów


2012.04.22 – Dzień 9: Mursang (4100 m) – Tilichio Base Camp (4150 m) – Tilichio Lake (4920) – Tilichio Base Camp (4150 m) – Mursang (4100 m)

Tego dnia obudziłem się o 5 razem ze słońcem i wyszedłem zobaczyć jego wschód. Znowu widok był nieziemski. Na tym treku, dla takich widoków warto zarwać te poranne godziny snu.


Mieliśmy piękną pogodę, żadnej chmurki na niebie, więc czym prędzej zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy nad jezioro. Trasa po drodze była przepiękna, ale też trochę niebezpieczna. Była założona na bardzo sypkim podłożu, które wyglądało jakby tylko czekało aż się na nie wejdzie żeby wtedy rozpocząć wycieczkę na dół. W kilku miejscach z góry sypały się kamienie, czasami wielkości pięści. Odcinki te trzeba było przechodzić bardzo szybko używając plecaka jak tarczy, patrząc cały czas w górę czy akurat coś większego nie leci. Parę razy przeleciał koło mnie większy kamyk furcząc przy tym wściekle (spadając odbijał się od podłoża i nabierał w ten sposób ogromnej prędkości obrotowej, stąd ten dziwny dźwięk gdy przelatywał obok).






 


Po ok 2,5 h marszu w tej pięknej scenerii docieramy do Tilichio Base Camp. Jesteśmy już trochę głodni, więc zamawiamy makaron, żeby posilić się przed trzygodzinnym wejściem. Niestety panowie w base campie są bardzo nieogarnięci i zanim dostajemy makaron mija cenne półtorej godziny, a po chmurach już widać, że szykuje się zmiana pogody. Trochę wkurzeni tym straconym cennym czasem ruszamy w górę, ale nie możemy się za bardzo śpieszyć, bo jesteśmy już powyżej 4200 m, a tu, bez dobrej aklimatyzacji, zbyt szybkie tempo może się skończyć nieprzyjemną chorobą wysokościową.

 Szlak nad jezioro


 Niektóre odcinki trzeba było pokonywać bardzo szybko, bo ziemia dosłownie uciekała spod nóg




Po dwóch godzinach otaczają nas już całkowicie chmury i zrywa się konkretny wiatr. Ostatnie pół godziny idziemy już w silnej śnieżycy. Docieramy na miejsce i niestety nie jest nam dane zobaczyć widoków znad jeziora. Pocieszamy się tym, że samo jezioro i tak jest przykryte grubą warstwą śniegu i go nie widać, ale szkoda widoku otaczających go szczytów. Zawracamy do base campu, bo sypie z minuty na minutę coraz bardziej i to dość mokrym śniegiem, który od razu wsiąka w ubrania.


jakom śnieg za bardzo nie przeszkadzał

 nam trochę bardziej

 w Tilichio Base Camp zastaliśmy taką płetwę na ścianie, brawo Polacy!

 suszenie ciuchów

Gdy po 1,5 godzinie docieramy do base campu mam już mokre całe spodnie, windstoper i polar. Na szczęście w „świetlicy” odpalona była koza, więc rozbieram się do bokserek i podkoszulki i wieszam na sznurkach swoje mokre ciuchy. W środku jest ze 20 osób, w tym trójka Polaków, którzy szli z Manangu i których śnieżyca dopadła na odcinku z landslidami. Zamawiamy makaron i pytamy o pokoje – zostało tylko kilka łóżek w obskurnym, wilgotnym i zimnym dormie, bierzemy - za bardzo nie mamy wyjścia. Po ok. godzinie ubrania są już suche, a jedzenia wciąż nie ma. Czekamy jeszcze pół godziny, w końcu zdenerwowani wpadamy do kuchni, a tam prawie nic się nie dzieje, więc decydujemy się spakować manatki i ruszyć w dół. Pytamy jeszcze poznanych Polaków jak wyglądał szlak gdy zaczęło sypać – mówią, że lepiej, bo śnieg przykrył kamienie i już nie lecą z góry. Jest 18, w najlepszym wypadku mamy jeszcze godzinę światła dziennego, ale mamy ze sobą czołówki.
Ruszamy. Wokół nas są chmury, do tego szlak jest przykryty śniegiem i nie widać dobrze którędy biegnie – trzeba iść na czuja. Po pół godzinie weszliśmy na część z landslidami i tam o dziwo szlak bardziej się wyróżniał spod śniegu. Szybkim tempem przeszliśmy niebezpieczny obszar zanim zdążyło się całkowicie ściemnić, dalej szliśmy już z czołówkami. Do hostelu w Mursangu, w którym nocowaliśmy poprzedniej nocy dotarliśmy koło 20:30. Klimat w trakcie tego przemarszu był genialny: cisza, mgła, ciemność, padający śnieg, podświetlona przez czołówkę para z ust i świadomość, że siedzi się w sercu największych gór świata.

2012.04.23 – Dzień 10: Mursang (4100 m) – Manang (3540 m)

W związku w późnym przemarszem poprzedniego dnia, do Manangu mieliśmy blisko, więc nie śpiesząc się wyruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną. Sypało całą noc, więc okolice były pokryte sporą warstwą śniegu. Dzięki temu, krajobraz był jeszcze piękniejszy niż poprzedniego dnia.






Po niecałych 3 godzinach byliśmy na miejscu. Zajrzałem do naszego hotelu, ale Kasi nie było w pokoju. Miałem wrócić po południu, więc prawdopodobnie wyszła gdzieś w okoliczne góry.
Kupiliśmy po piwie i weszliśmy na dach hotelu Wojtka i Izy i zrobiliśmy sobie relaks :)

Po południu znaleźliśmy Kasię, po pierwszym dniu odpoczynku w Manangu czuła się już znacznie lepiej - przeziębienie zmalało, a jelita zaczęły pracować, więc nie próżnowała. Drugiego dnia zrobiła trek w kierunku Ice Lake, ale na ok 4000 m złapała ją śnieżyca (ta sama, która do nas dotarła gdy doszliśmy na Tilichio Lake), więc musiała wracać. Trzeciego weszła na punkt widokowy na zboczu Gangapurny.
Wieczorem ustawiliśmy się na świętowanie imienin Wojtka, był lokalny bimber, więc była fantazja :)

Don Corleone

Hans Klos

 Smerfetka

Hanka Mostkowiak


2012.04.24 – Dzień 11: Manang (3540 m) – Yak Karka (4050 m) – Ledar (4200 m)

Okazało się, że Iza zostawiła w Mursangu swój zeszyt, w którym notowała wspomnienia od początku swojej wyprawy, czyli od stycznia. Próbowaliśmy dodzwonić się do hostelu żeby przekazali notes komuś kto będzie schodził do Manangu, ale nie dodzwoniliśmy się. Iza nie miała innego wyjścia jak tylko iść z powrotem do Mursangu i odebrać notes.
W związku z tym, że Iza miała znacznie większy odcinek do pokonania tego dnia, wyruszyła wcześnie rano, my się tak nie śpieszyliśmy i w składzie Kasia, Wojtek i ja ruszyliśmy dopiero o 9.
Szło się bardzo przyjemnie, nie mieliśmy żadnych problemów wysokościowych i ok. 15 dotarliśmy na miejsce, Iza przyszła jakieś 2 godziny po nas.
Spaliśmy w pierwszym guesthouse w Ledar i stanowczo odradzam to miejsce. Właściciele są strasznie niemili, po długich namowach rozpalili kozę, ale drewna dołożyć już nie chcieli, więc zawinęliśmy się do pokoi dość wcześnie. Do tego chcieli żebym zapłacił za wypożyczenie dodatkowych koców. Po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim, więc uparłem się, że koc powinien być na wyposażeniu pokoju. Musiałem się długo kłócić, żeby go w końcu dostać.


2012.04.25 – Dzień 12: Ledar (4200 m) – Thorung Phedi (4450 m)

Dzisiaj mieliśmy bardzo krótki odcinek, bo ok 2,5 godzinny i tylko 250 metrów w górę. Mogliśmy próbować iść dalej do High Campu (4833 m), ale było ryzyko, że Kasi nie wyjdzie to na dobre – nie była jeszcze na tej wysokości i przy pokonaniu 800 m jednego dnia mogłaby mieć ciężką noc. Do tego na 4833 m jest już dużo zimniej, szczególnie w nocy.

Od lewej: Annapurna III (7555 m), Ganggapurna (7454 m)

 w drodze do Thorung Phedi

Z powodu wysokości szło się trochę wolniej, szczególnie przy podejściach, ale był to bardzo przyjemny wysyłek. Tym bardziej, że nagradzany był przez całą drogę pięknymi widokami, pogoda była idealna - piękne słońce i lekki wiaterek.
Thorung Phedi okazało się bardzo przyjemną miejscówką. Właściciel i obsługa byli przyjaźni, a jedzenie było bardzo dobre i o dziwo nie było kosmicznie drogie.

Pies właściciela okazał się być bardzo blisko spokrewniony z Chubacą z Gwiezdnych Wojen.

Dzisiejszy trek był krótki i czułem lekki niedosyt. Iza i Wojtek też. Niestety nie było na mapie żadnych side treków, ale dla chcącego nic trudnego. Wskazaliśmy palcem kilka skałek na zboczu góry jako punkt docelowy i ruszyliśmy w ich stronę. Kasia postanowiła zbierać energię na jutrzejszy „atak przełęczowy” i została w pokoju.

Po godzinie stromego podejścia doszliśmy do skałek, ale jeszcze nam było mało i ruszyliśmy wyżej wskazując kolejne skałki. W ten sposób, wyznaczając sobie ciągle nowe punkty w których „już na pewno wracamy” doszliśmy do wysokości 4800 skąd było widać High Camp. Zaczęło mocno wiać i zrobiliśmy się bardzo głodni, więc tym razem już zawróciliśmy, chociaż kolejne skałki pojawiły się na horyzoncie i baaaardzo kusiły :)

 w dole Thorung Phedi

 w oddali High Camp


Po zejściu tradycyjnie już do końca dnia graliśmy w karty i czoło :) Natomiast  noc była najzimniejsza z dotychczasowych, minęła co najmniej godzina zanim mój śpiwór i koc nagrzały się ode mnie i było mi wystarczająco ciepło żebym mógł zasnąć.


2012.04.26 – Dzień 13: Thorung Phedi (4450 m) – Thorung La (5416 m) – Muktinath (3760 m)

Większość ludzi wystartowała na przełęcz między 3 a 4, my wystartowaliśmy później, bo o 5:30. Wojtek z Iza jeszcze bardziej lubią spać i wystartowali o 6:30. Pierwsza godzina była dość ciężka, było stromo i mało tlenu, do tego słonce dopiero pojawiało się na szczytach, a u nas był cień i było zimno. Jednak jak już się złapało rytm, a mięśnie zaczęły grzać to marsz był bardzo przyjemny.

Wschód słońca nad Annapurnami

Kasię już w Leddar zaczął znowu boleć żołądek i szła trochę wolniej, przez co musiałem od czasu do czasu na nią czekać. Czekanie na kogoś na dłuższą metę jest denerwujące, bo traci się swój rytm. W związku z tym w Thorung Phedi zabrałem wszystkie ciężkie rzeczy z Kasi plecaka i wpakowałem do swojego. Dzięki temu zabiegowi, Kasi plecak ważył ok 4-5 kilo, mój 16-18 i różnice w prędkości marszu już nie były takie duże – nadal musiałem od czasu do czasu czekać, ale już znacznie mniej.
Po godzinie stromego podejścia doszliśmy do High Campu i zrobiliśmy sobie przerwę na gorącą herbatę i ciastka. Spotkaliśmy też jednego z Polaków, którego poznałem w Tilichio Lake Base Camp. Po pół godzinie ruszyliśmy dalej.
Pogoda nam dopisywała, było piękne słońce i lekki wiatr – idealnie! Tylko brak tlenu dawał się we znaki i trzeba było mocno pilnować rytmu marszu. Najgorszy był start po postoju. Po postoju organizm już naładował rezerwy tlenowe i gdy robiło się pierwsze kroki, nie czuło się braku tlenu w powietrzu, więc przez parę sekund szło się szybko. Po chwili jednak, zanim oddech przyśpieszył, następowało bardzo szybkie opróżnienie rezerw i zaczynał się dołek tlenowy – zawroty, brak sił itp. Wtedy się zwalniało, oddech jak po bardzo szybkim sprincie i po dłuższej chwili tlen docierał do mięśni i mózgu - łapało się rytm. Po kilku „rozruchach” załapałem już o co chodzi i mimo że czułem energię, to pierwsze kroki po postoju robiłem bardzo powoli. W ten sposób można było wrócić do poprzedniego rytmu. Sam rytm na tej wysokości nie jest imponujący. Idzie się mniej więcej jak w podczas niedzielnego spaceru, ale płuca pracują tak jak podczas intensywnego biegu.



Po około 2,5 godzinie dotarliśmy do głównego celu naszej wycieczki czyli Thorung La Pass – 5416 m. Widoki niesamowite, radość pełna, satysfakcja ogromna!

 Annapurna II


 przełęcz zdobyta!

niektórzy baaaaardzo się cieszyli z osiągnięcia celu





Porobiliśmy zdjęcia, pokręciliśmy się po okolicy, wypiliśmy w małej chatce po herbacie, a po ok 40 minutach dotarli Iza z Wojtkiem. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem i jakieś 20 minut później my ruszyliśmy na dół w stronę Muktinath, a Wojtek i Iza zostali jeszcze trochę nacieszyć się przełęczą.



lodowce były na wyciągnięcie ręki



Zejście było dość długie, momentami strome, ale ogólnie dość lajtowe, bo szło się ciągle w dół :) Na jego początku Kasię rozbolała głowa, prawdopodobnie od braku tlenu, ale w takim momencie trzeba połknąć painkillera i pędzić dalej na dół. Po zejściu na odpowiednią wysokość objawy miną same.
Zeszliśmy do guesthousów na 4200 m, gdzie wciągnęliśmy po pysznej szarlotce i porelaksowaliśmy się przez ok godzinę. Ból głowy Kasi prawie minął. Godzinę później byliśmy już w Muktinath i całą czwórką piliśmy piwo zwycięstwa :)

2012.04.27 – Dzień 14: Muktinath (3760 m) – Lupra (2790 m) – Jomson (2720 m)

Drogą Jomson – Muktinath jeżdżą non stop jeepy z pielgrzymami do Muktinath (gdzie jest bardzo duży kompleks świątyń buddyjskich, dla nich to taka Częstochowa). Generalnie trasa jest płaska i mało przyjemna, dlatego długo się nie zastanawialiśmy i poszliśmy szlakiem przez miejscowość Lupra. Nasza trasa była świetna, a widoki genialne – klimat tybetański, czyli mało drzew, brązowa ziemia i skały, ogromne przestrzenie. Kiedyś w tym miejscu było dno morza, a po zderzeniu półwyspu indyjskiego z Azją uległo wypiętrzeniu. Dlatego na dnie rzek i wąwozów można znaleźć skamieliny. Szukałem, ale mi się niestety nie udało. Lokalesi mają ich masę na swoich straganach, oni najwyraźniej wiedzą gdzie szukać :)
Po aklimatyzacji na Thorung La szło mi się bardzo dobrze, podejścia pokonywałem prawie biegiem. Kasi szło się trochę gorzej, głównie z powodu żołądka.
Pierwszą część trasy pokonuje się idąc przez wzgórza i małe przełęcze, a po dotarciu do wioski Lupra wchodzi się w głęboką dolinę z pionowymi ścianami – robi wrażenie.





 Ten punkcik w prawym dolnym rogu to Kasia

Po około godzinie marszu dochodzi się do trasy Muktinath – Jomson i z tego miejsca jeszcze godzinę do Jomsona. Zaraz za wioską Lupra dorwał nas bardzo silny wiatr, oczywiście w twarz, a jak doszliśmy do skrzyżowania dróg, do zestawu doszła ulewa. Ubraliśmy się w ciuchy przeciwdeszczowe i pognaliśmy do Jomson.
Na miejscu chwilę nam zajęło zanim znaleźliśmy hotelik w rozsądnej cenie (większość chciała skasować nas jak za pokój w Kathmandu albo nawet więcej), a następnie zajęliśmy się degustacją lokalnej jabłkowej brandy (tak na to mówią, ale to zwykły bimber jest).

Apple bimber

Wojtek i Iza postanowili zrobić jeszcze treking na ABC (Annapurna Base Camp), my postanowiliśmy polecieć do Pokhary, żeby Kasia jedząc trochę lepsze żarcie naprawiła żołądek. W międzyczasie mieliśmy się zastanowić co dalej – czy ABC czy EBC (Everest Base Camp). Ja oczywiście byłem za tą drugą opcją. Co prawda była znacznie droższa, trudniejsza, a do tego temperatury na tamtym treku w nocy były dużo niższe niż na Annapurna Circuit, ale być w Nepalu i nie zobaczyć najwyższej góry świata... Niestety Kasia mi się zbuntowała i powiedziała, że nie da rady. Za żadne skarby nie dała się namówić, więc musiałem odpuścić i zadowolić się ABC. W świetle faktów, które wypłynęły na ABC, to jednak chyba dobrze zrobiliśmy, że poszliśmy na Annapurnę, ale o tym w następnych relacjach.
U mnie pozostał straszny niedosyt i kiedyś będę musiał znowu tu przylecieć i tym razem podejść pod Everest, a może na? Kto to wie :)